środa, 18 lipca 2018

Mięso na wirtualnej pustyni

Mięso i piasek (Carne y arena) jest ok. 7-minutowym filmem wirtualnym wyreżyserowanym przez Alejandro Gonzaleza Inarritu, meksykańskiego reżysera nagrodzonego Oscarem za film Birdman. Dzięki wizji autora widz ma szansę wejść na chwilę w rolę nielegalnego emigranta.
Wirtualna rzeczywistość
Na podłodze 200-metrowej sali, w której się znajduję, wysypano piasek. Lampy podwieszone na wysokości stóp świecą pomarańczowym światłem. Panuje tutaj kompletna cisza. Jeden z pracowników wystawy Mięso i piasek zakłada mi plecak z czujnikiem oraz wirtualne okulary. – Kiedy zanurzysz się w wirtualnej rzeczywistości, będziesz mogła chodzić po sali, skakać, tylko nie wolno ci biegać – tłumaczy. – Jeśli poczujesz lekkie szarpnięcie, to znak, że jesteś blisko ściany i powinnaś pójść w innym kierunku.
Przez chwilę widzę przed oczami czarną plamę, aż nagle przenoszę się na pustynię. Świta. Otacza mnie morze piasku, gdzieniegdzie rosną kaktusy, w oddali zauważam grupkę mężczyzn i kobiet z dziećmi. Podchodzę do jednego z nich. Mężczyzna jest mojego wzrostu, ma wąsy i flanelową koszulę. Wyciąga telefon i dzwoni do żony, aby powiedzieć, że ta nie musi się o niego martwić. Za nim idzie starsza kobieta z małą dziewczynką. Dziecko ma na plecach mały, kolorowy plecak. Babcia mówi, że już brakuje jej sił. Domyślam się, że są oni emigrantami z Ameryki Łacińskiej, którzy próbują nielegalnie przekroczyć granicę ze Stanami Zjednoczonymi. Jestem częścią ich grupy.
W tym momencie zmienia się pora dnia, teraz jest noc. Nadal maszerujemy. Nieoczekiwanie do moich uszu dochodzi odgłos helikopterów. Oślepia mnie białe światło. Czuję na twarzy piasek. Wtem zauważam żołnierza z karabinem. Krzyczy po angielsku, żeby położyć się na ziemi, a ręce unieść do góry. W pierwszym odruchu mam ochotę biec i schować się za jednym z krzaków. Niestety żołnierz mnie zauważa, celuje do mnie z karabinu i na mnie krzyczy. Wpadam w panikę i ze strachu kładę się na ziemi. Pod palcami czuję ziarna piasku. Na chwilę zapomniałam, że to tylko film i nic mi nie grozi.
Specjalny Oscar
Mięso i piasek to ok. 7-minutowy film wirtualny wyreżyserowany przez Alejandro Gonzáleza Iñárritu, meksykańskiego reżysera mieszkającego w Stanach Zjednoczonych. Powstał we współpracy z Emmanuelem Lubezkim, meksykańskim operatorem filmowym, kilkukrotnie nagrodzonym Oscarem (za pracę przy filmach Birdman, Grawitacja i Zjawa). Reżyser bazował na wspomnieniach ludzi, którzy przez kilka dni maszerowali w upale przez pustynię, żeby pokonać nielegalnie granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi.
Nie wszyscy uciekinierzy mają szczęście. Patrole co roku znajdują ok. 200, 300 ciał ludzi, którzy zginęli z wycieńczenia. Chociaż Donald Trump, amerykański prezydent, zaczął budować na granicy mur, żeby oddzielić się od Ameryki Łacińskiej, emigrantów to nie zniechęciło. Po prostu starają się go obejść, a ich wędrówka wydłużyła się do nawet 12 dni. Autor instalacji chciał uwrażliwić ludzi na ich los.
– To dla każdego odwiedzającego wyjątkowe doświadczenie, myślę, że jest również oczyszczające i pełne emocji – mówił w 2017 r. w Cannes, gdzie po raz pierwszy zaprezentował swoje dzieło. – Dzisiaj cała rzeczywistość jest zniekształcona, mówimy o imigrantach, gdy są uchodźcami. Ponieważ nie chciałem zamknąć swojej wizji, jedna scena przypomina, że niektórzy muszą pokonać oceany, a inni pustynie. Ja mam emigrację w sobie, sam nią jestem. Już w filmie Babel i w mniejszym stopniu w Biutiful omawiałem ten temat. Ale chciałem pójść dalej, przypomnieć, że ci ludzie nie są zagrożeniem, tylko szansą. Dla Meksyku są drugą siłą ekonomiczną, zaraz po dochodzie generowanym przez ropę naftową.
Mięso i piasek zdobył też w tym roku specjalnego Oscara w uznaniu dla „wizjonerskiego i potężnego doświadczenia narracyjnego”. John Bailey, przewodniczący Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, w oświadczeniu napisał, że „Iñárritu i Lubezki otworzyli nowe drzwi do kinematograficznej percepcji”.
Niektórzy zastanawiali się, czy wystawa jest polityczną deklaracją uznanego reżysera wymierzoną w Donalda Trumpa. Iñárritu temu zaprzeczył i dodał, że prace nad filmem zaczęły się cztery lata wcześniej, „przed rzeczywistością, w której teraz jesteśmy”.
– Dla mnie to była próba zbadania ludzkiej kondycji, dzieło artystyczne, które mówiłoby o ludzkiej rzeczywistości i globalnym kryzysie ludzkości na świecie, nie tylko geograficznym i nacjonalistycznym.
Buty na pustyni
Film jest częścią większej instalacji przygotowanej przez reżysera. Po wejściu do innej sali nagle znajduję się w replice pomieszczenia, w którym przetrzymywani są złapani na granicy emigranci. Ściany zrobiono z blachy, nie ma okien, jest zimno. Po obu stronach metalowych ławek leżą znalezione na pustyni buty. Gdzie indziej mijam taki mur, jaki dzieli Meksyk od Stanów Zjednoczonych. Jest solidny i wysoki, trudno się na niego samemu wdrapać. Tutaj zapoznaję się z historią emigrantów m.in. z Nikaragui, Meksyku, Hondurasu i Salwadoru, którzy mówią o powodach, dla których zdecydowali się na wyjazd ze swojej ojczyzny. Uciekali nie tylko przed biedą i brakiem perspektyw, ale również przed zorganizowanymi gangami czyhającymi na ich życie. Niektórzy wyemigrowali do nowego kraju jako dzieci i chociaż zdobyli tam wykształcenie, mają pracę, amerykańskie żony i dzieci, są bez szans na zalegalizowanie pobytu.
Licencja za milion dolarów
Instalacja jeździ po całym świecie. Zaprezentowano ją już w Los Angeles w Stanach Zjednoczonych, w Mediolanie we Włoszech oraz w centrum kultury Tlatelolco w mieście Meksyk. Chociaż reżyser wspominał w wywiadach, że film nie jest na sprzedaż, to władze Meksyku musiały zapłacić za licencję ponad milion dolarów. Kolejne pół miliona kosztowały przewiezienie i montaż instalacji. To dużo więcej niż koszt innych wystaw, które zostały zaprezentowane w Meksyku w ostatnich latach. Poza tym tę wystawę odwiedza się pojedynczo i może ją obejrzeć ok. 50 osób dziennie. Organizatorzy wierzą jednak, że wydatek się zwróci, bo pomimo braku reklamy bilety wyprzedają się na pniu. 

Tekst ukazał się na Outride.rs

wtorek, 17 lipca 2018

Diego Rivera: Sztuka bez polityki jest idiotyczna

W Polsce Diego Rivera jest znany głównie jako mąż meksykańskiej malarki Fridy Kahlo. „Słoń i gołębica” – mówiono na salonach o parze artystów. Tymczasem to ona żyła w cieniu sławnego muralisty, którego dzieła można podziwiać zarówno w Pałacu Narodowym w mieście Meksyk, jak i w Muzeum Sztuki w Detroit. Elena Poniatowska, meksykańska dziennikarka polskiego pochodzenia, na spotkanie z nim pojechała z mamą, bo cieszył się opinią kobieciarza. Jak przyznała, miał w sobie tyle uroku, że dziennikarze lgnęli do niego jak pszczoły do miodu. Zarazem był impulsywny. „Dziadek nie znosił krytyki i dlatego zerwał przyjaźń z Pablem Picassem” – wspomina Juan Pablo Gómez Morín Rivera, jego wnuk.


Honorata Zapaśnik: Czy jako dziecko zdawał pan sobie sprawę z tego, że Diego Rivera jest znanym muralistą?

Juan Pablo Gómez Morín Rivera: Nie wiedziałem, że był aż tak sławny. Dopiero gdy dorosłem, lepiej poznałem osiągnięcia swojego dziadka. Dzisiaj jest on jednym z najsławniejszych Meksykanów. Wielu ludzi przyjeżdża do Meksyku, aby poznać jego twórczość. A jeśli połączymy to z faktem, że był mężem Fridy Kahlo…

Frida Kahlo, meksykańska malarka, była trzecią żoną pana dziadka. Pamięta ją pan?

Niezbyt dobrze. Widziałem ją kilka razy w Niebieskim Domu w Coyoacán, gdzie razem mieszkali, ale była już chora i poruszała się na wózku inwalidzkim. Byłem u nich w domu w dniu, w którym umarła, dziadek był wtedy bardzo przygnębiony. Potem zabrano trumnę z jej ciałem do Pałacu Sztuk Pięknych, aby w ten sposób oddać jej hołd.
Dziadkowi trudno było się pogodzić z odejściem Fridy. Jeszcze przez jakiś czas mieszkał tam, a potem przeprowadził się do San Ángel i przekazał dawny dom miastu, żeby mogło utworzyć w nim muzeum. Teraz jest tam Dom Muzeum Fridy Kahlo i Diega Rivery.


To miejsce zostało również przedstawione w filmie Frida z Salmą Hayek w roli tytułowej.

Tak, on zamieszkał w czerwonym domu, a ja z mamą w niebieskim. Oba są ze sobą połączone mostem. Nasz należał wcześniej do Fridy, ale moja mama go od niej odkupiła w latach 50. Tutaj Diego spędził ostatnie półtora roku swojego życia. Nie widywałem go codziennie, bo był bardzo zajęty.

Czym był zajęty?

Spędzał czas w swojej pracowni. Nie oglądał telewizji, mało słuchał radia, zawsze malował: 10–13 godzin dziennie. Rzadko odpoczywał. Raz pojechaliśmy z nim do Acapulco, a dziadek tak jak zawsze miał w ręku notatnik, w którym narysował plażę, morze, rybaków i zachód słońca. W ten sposób powstało kilka akwareli. Pracował nawet wtedy, kiedy był bardzo chory. Dopiero parę dni przed śmiercią odłożył pędzel. Było to niedługo po tym, jak odwiedził Polskę.

Ach tak?

W 1957 r., kiedy już wiedział, że choruje na raka, poleciał do Związku Radzieckiego ze swoją ostatnią żoną i agentką Emmą Hurtado. Został też zaproszony do Czechosłowacji i Polski. Do Warszawy zabrał swój mural Chwalebne zwycięstwo.
Na tym muralu widać Gwatemalczyków zmasakrowanych w czasie wojny domowej. Zwycięstwo jego zdaniem odniósł Eisenhower, prezydent Stanów Zjednoczonych, którego twarz pojawia się na bombie. Diego chciał w ten sposób powiedzieć, że według niego był on tyranem, bo zaatakował Amerykę Łacińską. Tylko przypomnę, że Eisenhower wsparł zorganizowanie zamachu stanu w Gwatemali, który miał obalić wybranego w demokratycznych wyborach prezydenta i pomóc w przejęciu władzy przez ludzi przychylnych Ameryce i jej interesom gospodarczym. Ten mural wrócił potem do Rosji i zaginął. Odnaleziono go w 2007 r. w Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie.

Pana dziadek był przeciwny polityce Stanów Zjednoczonych, ale jednocześnie przyjmował zlecenia od Amerykanów.

Tak, pracował nad muralami w Stanach Zjednoczonych. Czy znasz mural, który znajduje się w Muzeum Sztuki w Detroit? Jest to seria 27 paneli, które namalował na początku lat 30. na zamówienie syna Henry’ego Forda. Przedstawiają one przemysł w Detroit. Miałem okazję je zobaczyć jakieś 17 lat temu.

Czytałam, że ta wystawa przedstawiająca robotników przy pracy wzbudziła spore kontrowersje w Stanach. Jednak nie takie jak mural, który Diego Rivera namalował w Rockefeller Center w Nowym Jorku. Na jednym z wizerunków było widać podobiznę Lenina i Rockefeller kazał go zniszczyć.

Za życia dziadka były dwa imperia – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Diego urodził się w 1886 r., a umarł w 1957, w czasach świetności krajów socjalistycznych, i był przekonany do tego systemu. Kilka miesięcy wcześniej Rosja wysłała w kosmos Sputnika, pierwszego sztucznego satelitę Ziemi. Dziadek był bardzo dumny z tego osiągnięcia. Właśnie dzięki niemu cała rodzina wiedziała, co się dzieje za żelazną kurtyną.

A dlaczego pana dziadek był tak bardzo zainteresowany polityką?

Często powtarzał: „Sztuka bez polityki jest idiotyczna”. Należy zrozumieć, że Diego zaczął tworzyć w czasach, kiedy w Meksyku panował reżim. Prezydentem przez ponad 30 lat był dyktator Porfirio Diaz. W kraju panował spokój, ale wielu ludzi było biednych i mieszkańcy chcieli lepszego życia. Dlatego w 1910 r. doszło do wybuchu rewolucji meksykańskiej. Mój dziadek zdążył zostać dostrzeżony i dwa lata przed tymi wydarzeniami dostał stypendium na naukę malarstwa w Europie. Tam spędził następnych kilkanaście lat. Najpierw był w Hiszpanii, a potem we Francji. W Paryżu zapoznał się z ideami ruchu socjalistycznego. W tym czasie mieszkał tam też Lenin i Diego nawet miał okazję go poznać na jednym ze spotkań. Później bardzo zainteresował się rewolucją październikową w Rosji.

To był też czas, kiedy w Paryżu tworzyło wielu świetnych malarzy…

Tak, dziadek podziwiał postimpresjonistę Paula Cézanne, a później poznał Picassa i odkrył kubizm. Jego przyjaciółmi byli też Amedeo Modigliani i Joaquín Sorolla. Wszyscy oni mieli wpływ na jego twórczość.
Niestety z Picassem się pokłócili. Na jednej z wystaw Pablo zaatakował twórczość mojego dziadka i jego zdaniem zrobił to z zazdrości. Nie spodobało mu się, że Diego namalował obraz kubistyczny, ulegając wpływom latynoskim. Pablo powiedział mu, że jest za bardzo kolorowy. Dziadek się bronił: „Maluję tak, jak mi się podoba”. Nie był tolerancyjny, jeśli ktoś nie myślał tak jak on i go krytykował.
Jak wiesz, ja mam na drugie imię Pablo. Moja mama mówiła, że kiedy się urodziłem, wybrała dla mnie imię po swoim dziadku. Poza tym to imię jej się podobało. Diego pewnego dnia zapytał z wyrzutem: „Dlaczego nazwałaś go Pablo? Żeby zrobić mi na złość?”.

Urocze.

Moja mama, podobnie jak dziadek, od dziecka miała bardzo silny charakter i cały czas buntowała się przeciwko Diegowi, bo próbował narzucić jej swoje zdanie.

Kto odkrył talent pana dziadka?

Jego tata. On jako pierwszy podarował Diegowi ołówki i papier. Do tej pory zachował się portret mamy mojego dziadka, który ten narysował, gdy miał osiem lat. Całkiem dobry.
Kiedyś pojechaliśmy z Diegiem pociągiem do Guanajuato, gdzie się urodził. Oprowadził nas po swoim dawnym domu, który wtedy był opuszczony. Dopiero później rząd go odkupił i przerobił na muzeum. Dziadek opowiedział nam, że mieszkał tam z rodzicami, jego brat bliźniak zmarł, a gdy mama zachorowała, był karmiony przez mamkę – Indiankę.



Guanajuato jest pięknym kolonialnym miastem. Co skłoniło rodzinę Diega do przeprowadzki?

Mój pradziadek był liberałem, masonem, nie zgadzał się z ideami kościoła Katolickiego i nauczył mojego dziadka być krytycznym wobec kleru. Jego tata miał z tego powodu sporo problemów i był zmuszony do wyprowadzki z Guanajuato. W wieku 10 lat Diego dostał się do Akademii św. Karola (Academia de San Carlos) w mieście Meksyk, gdzie zaczął się uczyć malarstwa.

W którym momencie Diego Rivera zaczął zdobywać sławę?

Kiedy mieszkał jeszcze w Europie, wysyłał swoje obrazy do Meksyku i tutaj zorganizował swoją wystawę. Potem wrócił do ojczyzny już jako znany w Europie malarz. José Vasconcelos, minister edukacji, uznał, że murale pomogą w wyedukowaniu społeczeństwa meksykańskiego. W tamtych czasach wielu ludzi nie umiało pisać ani czytać, a patrząc na malunki, mogli się z nich czegoś dowiedzieć o historii i kulturze Meksyku. Diego oraz inni artyści zaczęli pracować nad muralami w budynkach rządowych. Wtedy stał się jeszcze bardziej znany.

Często uwieczniał na swoich obrazach rodzinę.

Jest jeden mural, Sen niedzielnego popołudnia w Alameda Central, który znajduje się w muzeum na starym mieście. W jego centrum widać Fridę, a w prawym rogu znajdują się dwie kobiety. Jedna z nich trzyma w rękach dziecko. To ja z moją mamą.

Widział pan dziadka przy pracy?

Dziadek denerwował się, kiedy z kuzynami zaglądaliśmy do jego pracowni, bo wolał malować w samotności. Miał tam niektóre z niedokończonych obrazów oraz zakupione figurki z kamienia i ceramikę. Pamiętam, że jego ulubioną figurką był wojownik aztecki, któremu włożył do rąk ozdobę – maleńką strzelbę. Nie wolno mi było go dotykać.

W Niebieskim Domu, w którym mieszkali z Fridą, do tej pory można zobaczyć sporo figurek z okresu prekolumbijskiego.

Tak, po rewolucji meksykańskiej rząd zaczął się interesować znaleziskami archeologicznymi, które w Meksyku można liczyć w milionach. Meksykanie też nagle zauważyli, że jesteśmy częścią bardzo starej kultury. Dziadek chciał ocalić pamięć po tym, co było, więc zaczął kolekcjonować starocie.
W tym czasie był mężem mojej babci, Lupe Marin. Ona mi kiedyś powiedziała: „Nie mieliśmy pieniędzy. I grosze, które Diego zarabiał jako malarz, wydawał nie na kobiety i wino, ale na swoją kolekcję archeologiczną”. Pewnego dnia wrócił do domu i powiedział: „Chcę jeść”. Moja babcia postawiła przed nim garnek, a w środku była potłuczona figurka. „Tylko to mamy do jedzenia” – powiedziała.

W jaki sposób się poznali?

Dziadek poprosił, żeby moja babcia została jego modelką, bo była bardzo atrakcyjną kobietą. Wysoka, o jasnej cerze, z zielonymi oczami. Potem się pobrali i żyli razem przez jakiś czas. Właśnie dzięki niej odkrył meksykańską wieś i jej mieszkańców. W mieście Meksyk żyło się zupełnie inaczej niż na prowincji. Poza tym to nie był ten sam kraj co przed rewolucją. To, co zobaczył, całkowicie go pochłonęło. Na swoich freskach zaczął malować prostych mieszkańców Meksyku oraz upamiętniać historię kraju.
Kiedy dziadek wybierał się w jedną z podróży do Związku Radzieckiego, babcia nie chciała z nim pojechać i w tym momencie zaczęła się ich separacja. Można powiedzieć, że nawet kiedy już nie byli razem, to nadal mieli dobry kontakt. Gdy Diego poślubił Fridę, zamieszkali nad domem mojej babci, która też zdążyła ponownie wyjść za mąż. Frida była dobrą koleżanką mojej babci i bardzo kochała córki jej i Diega. Moja mama nawet przez pewien czas mieszkała z Fridą. Bardzo dobrze ją wspomina, lubiła się z nią bawić.

A pana dziadek lubił się bawić z panem i pana kuzynami?

Nie, on miał artystyczną duszę i za bardzo nie okazywał nam uczuć. Natomiast dorośli uwielbiali z nim rozmawiać. Dziadek był ekstrawertykiem, dużo i barwnie opowiadał. Jednocześnie był krytyczny, jeśli chodzi o sytuację społeczną i polityczną w kraju.

W jaki sposób wyobrażał sobie przyszłość Meksyku?

Chciał, żeby kraj był bardziej rozwinięty w porównaniu z tym, jaki był wtedy i jest teraz. Uważał, że należy większą wagę przyłożyć do edukacji. Zawsze twierdził, że Meksykanie powinni być bardziej świadomi i wykształceni.



Diego Rivera był dumny z bycia Meksykaninem?

Bardzo dumny. Mówił o tym oraz żył jak Meksykanin, chociaż tak naprawdę jego rodzina pochodziła z Europy. Był biały, właściwie nie miał w sobie indiańskiej krwi, bo pradziadek ze strony taty uciekł z Hiszpanii na początku 1800 r.
Diego nie ukrywał swojej miłości do Meksyku, 70. urodziny obchodził w Muzeum Anahuacalli, w którym zgromadził całą swoją kolekcję archeologiczną złożoną z 50 tys. prekolumbijskich przedmiotów. Tego dnia zorganizował tam popularną imprezę meksykańską z pulque i mariachi. Razem z nim bawili się najwięksi meksykańscy artyści. Uwielbiał takie proste imprezy.
Czasem w weekendy jeździliśmy z nim do stanu Morelos, gdzie w jednej małej miejscowości miał typowy meksykański dom z basenem. Jak na Meksykanina przystało, jadł tam pokrojone na kawałki chili z cebulą. Bez żadnych dodatków. Ależ to było pikantne! Pamiętam, że cieszył się, gdy zakładałem dżinsowe ubranie, chociaż w tamtych czasach ubierali się tak tylko robotnicy. Sam najczęściej malował w marynarce, ale czasem też wkładał dżinsy. Mogę więc powiedzieć, że był wizjonerem.

Juan Pablo Gómez Morín Rivera – inżynier chemik i wnuk Diega Rivery, meksykańskiego malarza, muralisty oraz męża Fridy Kahlo. W 2004 r. razem ze swoim bratem i mamą, Guadalupe Riverą, założyli Fundację Diego Rivera, która ma wspomagać projekty młodych muralistów.


Wywiad ukazał się na: outride.rs

poniedziałek, 16 lipca 2018

Siostrzeniec Fridy Kahlo

Reportaż o Guillermo Kahlo, siostrzeńcu Fridy Kahlo, do obejrzenia na Dzień Dobry Tvn


"Polska szkoła, taka jak nasza, ma sens". Tym bardziej, że jest jedyna w Ameryce Łacińskiej.

Polska szkoła w mieście Meksyk w pewnym momencie miała tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to były dzieci ówczesnego ambasadora. Ale przetrwała.

Sobota rano. Hanna Kot-Arredondo, kierowniczka szkoły polskiej, siedzi przy drewnianym stole i przygotowuje dyplomy na konkurs recytatorski dla dzieci. Uczniowie chodzą po ogrodzie Ambasady Polskiej w Meksyku i powtarzają wiersze polskich poetów. Rodzice zaczynają zajmować miejsca na widowni w jednej sali.                 


- Robimy dużo przedstawień, bo dzieci bawią się w czasie przygotowań, a przy tym dużo się uczą - mówi Hanna Kot-Arredondo. - "Pamiętacie kto był ostatnim królem Polski?" -  pytam czasem. A jeśli nikt nie wie, to podpowiadam: "Oskar bardzo ładnie zagrał tego władcę". I już wiadomo, że chodziło o króla Stasia.


Z Indii do Meksyku


Hanna Kot przyjechała do Meksyku w 1986 roku. Męża, Meksykanina, poznała w Polsce, kiedy robił doktorat z rybołówstwa w Akademii Rolniczej. Bez znajomości języka ciężko by mu było znaleźć pracę, dlatego zdecydowali się na wyjazd z Polski. Początkowo Meksyk wydawał się Hannie mało egzotyczny w porównaniu z Indiami, gdzie przez cztery lata studiowała orientalistykę. Tak było do dnia, kiedy zobaczyła ruiny indiańskiego miasta El Tajin w stanie Veracruz. Piramida była schowana w dżungli, porośnięta trawą, iguany wygrzewały się na słońcu. Wydawało jej się, że odkryła nieznaną cywilizację.





Hanna tęskni za Polską. Ale to w Meksyku ma rodzinę, dom i pracę. Ojczyznę stara się odwiedzać raz do roku. Z meksykańską Polonią długo nie miała kontaktu. W 2000 roku poprzednia kierowniczka szkoły polskiej zaproponowała jej poprowadzenie zajęć z historii. - W Indiach też uczyłam polskie dzieci tego przedmiotu. Przyjęłam więc ofertę - mówi. - Na początku miałam spore problemy z mówieniem po polsku na lekcjach, bo nie posługiwałam się tym językiem na co dzień. Zacinałam się, brakowało mi słów. Teraz coraz gorzej mówię po hiszpańsku - śmieje się.

Obecnie w tygodniu prowadzi meksykańskie przedszkole muzyczne oraz akademię muzyczną dla młodzieży i dorosłych w mieście Meksyk, a w soboty jeździ na zajęcia do szkoły polonijnej.


Dla około 30 dzieci


Szkół przy polskich placówkach dyplomatycznych jest dzisiaj około 70 w 35 krajach. W sumie mają ponad 17 tysięcy uczniów. Większość szkół została utworzona przez polski rząd w 1973 roku z myślą o dzieciach dyplomatów i innych polskich pracowników tymczasowo przebywających poza krajem. W ciągu tygodnia dzieci chodziły do lokalnych szkół, a w soboty - na zajęcia uzupełniające do polskiej szkoły. Początkowo w polonijnych placówkach program zajęć był taki sam jak w kraju, a uczniowie na koniec roku dostawali świadectwo i mogli przystąpić do polskiej matury.


W pewnym momencie okazało się jednak, że polska szkoła w Meksyku ma tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to dzieci ówczesnego ambasadora. Planowano ją zamknąć. Nie doszło do tego, ponieważ zmieniły się przepisy - do tych placówek zaczęły być przyjmowane także dzieci Polaków stale zamieszkałych za granicą oraz osób bez obywatelstwa polskiego. - W tej chwili na liście mamy około 30 uczniów, których oboje lub jedno z rodziców pochodzą z Polski - mówi Hanna. - Niektóre z dzieci przyjeżdżają na lekcje z innych miast.




Polska szkoła w Meksyku utrzymywana jest za rządowe pieniądze. Zatrudnia historyka, polonistę oraz nauczycielkę edukacji wczesnoszkolnej. W 2010 roku zmieniono program zajęć i obecnie odbywają się tutaj lekcje z języka polskiego i wiedzy o Polsce. Szkoła jest podzielona na podstawówkę, gimnazjum i liceum, ale jeśli w klasie jest mniej niż siedmioro uczniów, to roczniki się łączy.

Hanna Kot uczy w szkole podstawowej i w liceum wiedzy o Polsce, czyli historii z elementami geografii. Zauważyła, że najmłodszych uczniów najbardziej interesują królowie, wojny oraz zamki. Na jednych zajęciach rozmawiali o husarii i Janie III Sobieskim. Uczniowie byli zachwyceni tematem, bo polska historia bardzo różni się od meksykańskiej.


- Wiedzą sporo o miejscach w Polsce, z których pochodzą ich rodzice, bo tam jeżdżą na wakacje. Na przykład mama rodzeństwa, które się u nas uczy, jest z Krakowa. Oni uwielbiają Kraków i opowiadają innym dzieciom krakowskie legendy - opowiada Hanna.


Z Rumunii do Meksyku


Łukasz Grodziński, polonista, stoi przy tablicy w jednym z pomieszczeń, które ambasada zgodziła się udostępnić szkole na poprowadzenie lekcji. Przy długim stole siedzi grupka dzieci.


- Dzisiejszy temat to "Moje ulubione miejsce" - mówi. - Do opisania tego miejsca posłużą nam przymiotniki. Jakie jest twoje ulubione miejsce? - pyta jedną z uczennic.     


- Moje ulubione miejsce to Paryż.


- A twoje? - wskazuje ręką na chłopca w zielonym sweterku.


- Jak się mówi po polsku "centro comercial"? - pyta.


- Galeria handlowa.


Łukasz pochodzi z Jeleniej Góry. Po ukończeniu polonistyki rozpoczął studia doktoranckie, a potem zaczął uczyć języka polskiego w jednym z liceów w Poznaniu. W pewnym momencie został bez pracy. Przez rok wysłał CV do różnych szkół i firm, jednak telefon nie dzwonił. Wtedy usłyszał o Ośrodku Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. Wkrótce dostał pracę nauczyciela języka polskiego w Rumunii i zamieszkał na Bukowinie.

Łukasz uważa, że Rumuni mentalnie przypominają Polaków. I podobnie jak my emigrują na Zachód. Dlatego dzieci polskiego pochodzenia nie miały motywacji, żeby się uczyć języka swoich przodków. Kiedy więc dowiedział się, że w Meksyku jest potrzebny polonista, kupił bilet, spakował walizkę i poleciał do miasta Meksyk. Mieszka tutaj już od czterech lat.





- Kraj jest fascynujący, ale emigracja bywa uciążliwa - mówi. - Człowiek jest poza swoim językiem, kulturą i wszystkim, co znane i bliskie. Doskwiera tęsknota za znajomymi i rodziną. Do tego sama Polonia nie jest zbyt duża, w całym Meksyku mieszka około pięciu tysięcy osób.

 "Mama tęskni za Polską"


Aleksander, wysoki, szczupły chłopak z ciemnymi włosami, siedzi w jednej z sal i czyta "Ferdydurke" Gombrowicza. Do szkoły polskiej w Meksyku chodzi od trzynastu lat. W tym roku kończy naukę i rozpoczyna studia w Queretaro.


- Kiedy byłem mały, nie chciałem tutaj przyjeżdżać - mówi piękną polszczyzną. -  Mieszkamy w Toluce i dojazd do miasta Meksyk zajmuje sporo czasu. Mamie jednak zależało, żebyśmy z siostrą chodzili na zajęcia. Ona mieszka w Meksyku 28 lat, do tej pory nie ma obywatelstwa meksykańskiego i tęskni za Polską. Chociaż raz na tydzień chciała mieć kontakt z Polakami.

Mama Aleksandra od urodzenia mówi do niego i jego siostry po polsku. W święta Bożego Narodzenia zawsze przygotowuje pierogi, barszcz czerwony i wszyscy dzielą się przy stole opłatkiem. Ulubionym serialem Aleksandra są "Czterej pancerni i pies". Po raz pierwszy obejrzał go z mamą.





Aleksander mniej więcej co dwa lata odwiedza rodzinę w Nowym Sączu i Krakowie. Bardzo lubi Polskę, ale jeszcze nie zdecydował, gdzie zamieszka na stałe. - Świadectwo szkoły polonijnej nie pomoże mi w dostaniu się na studia w Polsce - mówi.

Pięcioro studentów


Hanna, żeby prowadzić szkołę, przez ostatnich kilka lat zrobiła trzy dodatkowe podyplomówki. Zdobyła też dyplom z historii i stopień nauczyciela kontraktowego. Studiowała online, na własny koszt, i na wszystkie egzaminy leciała do Polski.         


- Zrobiłam to, bo mam świadomość, że szkołę prawdopodobnie by zamknięto z braku wykwalifikowanej osoby na moje miejsce. W tej chwili mija 17 lat mojej pracy tutaj. Szkoda by było to zostawić - mówi.


Wcześniej w Ameryce Łacińskiej działały również placówki w Argentynie, na Kubie i w Brazylii. Wszystkie poza Meksykiem zamknięto. Tamtejsza Polonia może uczyć się teraz języka tylko w społecznych centrach kulturalnych lub przy kościołach.


- Uważam, że polska szkoła, taka jak nasza, ma sens - mówi Hanna. - W domu trudno jest nauczyć dziecko mówić po polsku. Wiem to z własnego doświadczenia, bo mam syna, który tak sobie zna nasz język. Jak był mały, mówił po polsku, potem nie chciał ze mną w tym języku rozmawiać, bo żadna z mam jego kolegów tak nie mówiła. Dopiero kiedy zaczęłam tutaj uczyć, zabierałam go na moje zajęcia jako wolnego słuchacza.


Do tej pory pięcioro absolwentów szkoły rozpoczęło studia w Polsce. Wśród nich jest dwóch Meksykanów, których Polak uczył gry na skrzypcach i za jego namową postanowili kontynuować naukę w jego ojczystym kraju. W liceum zaczęli przychodzić na sobotnie zajęcia, a po trzech latach wyjechali na polską uczelnię, znając język polski w stopniu średnio zaawansowanym.


- W Meksyku dzieci są wychowywane bezstresowo i ciężko je do czegoś zmusić. Gdyby nie chciały tutaj przychodzić, toby tego nie robiły - przyznaje 
kierowniczka szkoły.


Tekst ukazał się na gazeta.pl

Polska modelka w Meksyku

O Dorocie Żmijeskiej, polskiej modelce w Meksyku, reportaż do obejrzenia na Dzień Dobry Tvn


piątek, 5 czerwca 2015

Esteban Volkov, wnuk Lwa Trockiego: Jestem jedynym żyjącym świadkiem śmierci mojego dziadka

Esteban Volkov, wnuk Lwa Trockiego, ma 89 lat, i jako jedyny w rodzinie dożył sędziwego wieku. Jego dziadek był jednym z przywódców rewolucji październikowej, jednak on stanowczo odcina się od Rosji: "Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem".




Kiedy był pan po raz ostatni w Rosji?


- W Rosji byłem za czasów Gorbaczowa, ale tylko przez pięć dni. Pojechałem tam, żeby zobaczyć się z moją przyrodnią siostrą. Od dziecka nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu i nie wiedziałem, że żyje. Znajomy historyk z Francji poznał ją w Moskwie i od razu do mnie zadzwonił z pytaniem, czy chcę się z nią spotkać. Chorowała na raka, jej stan był poważny. Brała już morfinę na uśmierzenie bólu. Nie miałem czasu do stracenia. Postarałem się o wizę w ambasadzie rosyjskiej i poleciałem do niej w odwiedziny. Jedynym problemem było to, że nie mówię po rosyjsku, a ona nie znała języków, którymi ja się posługuję, czyli angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Na szczęście moi przyjaciele zostali naszymi tłumaczami i mogliśmy się porozumieć. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że została deportowana do Irkucka, położonego na Syberii, gdzie mieszkała przez wiele lat.

Nadal śledzi pan to, co dzieje się w Rosji?


- Tak. Czytam gazety, szukam informacji w internecie i oglądam telewizję. Kiedy byłem tam po raz ostatni, dało się wyczuć atmosferę strachu i inwigilacji. Potem stało się tak, jak przewidział mój dziadek - po okresie biurokratycznego reżimu Stalina nastał kapitalizm. Jednak Putin mówi tym samym językiem, co Stalin, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się teraz na Ukrainie. Jest przeciwko jakimkolwiek nowym ideom, a Trockiego nadal uważa za zdrajcę Rosji. Teraz Polska trzyma na dystans Rosję, prawda? Dobrze robicie.

Często opowiada pan ludziom swoją historię?


- W przeszłości przyjmowałem zaproszenia na różne kongresy i konferencje. Dzisiaj mam 89 lat i coraz gorzej znoszę dalekie wyjazdy. Jednak niedawno wybrałem się do Meridy na spotkanie ze studentami. Jestem ostatnim żyjącym świadkiem śmierci mojego dziadka i chociaż nigdy nie zajmowałem się polityką, uważam za swój obowiązek mówić, jak było naprawdę.

W czasie swoich podróży na pewno spotyka pan też wielu Rosjan.


- Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem. Rodzina mojego dziadka pochodzi z Janówki na Ukrainie.

Urodził się pan w Jałcie.


- Tak. Mój dziadek, Lew Trocki, dwukrotnie się żenił. Jego pierwszą żoną była Aleksandra Sokołowska, która zresztą zapoznała go z marksizmem. Razem z nią został wywieziony na Syberię, skąd później uciekł do Francji. Mieli dwie córki - Zinaidę i Ninę. Moja mama Zinaida też wychodziła dwa razy za mąż. Z pierwszym mężem miała moją starszą siostrę Aleksandrę, a potem wyszła za profesora Volkova. Jestem owocem drugiego małżeństwa.
Urodziłem się w Jałcie 7 marca 1926 roku, gdzie przez krótki czas przebywała moja mama, ale na stałe mieszkaliśmy w Moskwie. Mój tata został deportowany na Syberię, kiedy miałem dwa lata. Wrócił z zesłania w 1935 roku, ale zatrzymano go ponownie w gułagu i ślad po nim zaginął. Moja mama, opiekując się chorą siostrą, zaraziła się gruźlicą i po jej śmierci poprosiła o pozwolenie na wyjazd z Rosji w celu dalszego leczenia. Po latach dowiedziałem się, że Stalin pozwolił jej zabrać ze sobą tylko jedno dziecko, i to ja byłem tym szczęściarzem. Moja siostra została w Rosji ze swoim tatą.
W 1931 roku pojechaliśmy z mamą do Turcji, na wyspę Prinkipo. Mój dziadek przebywał tam na emigracji z Natalią Sedovą, swoją drugą żoną, która też zajmowała się polityką. To był pierwszy raz, kiedy widziałem dziadka. Mieszkałem z nimi w ich wynajętym domu przez prawie dwa lata. W tym czasie moja mama była w Berlinie, gdzie podjęła dalsze leczenie.


Pana dziadek był jedną z kluczowych postaci rewolucji październikowej w Rosji. Po śmierci Lenina, z którym współpracował, pozostał w konflikcie ze Stalinem, sprzeciwiając się między innymi rozrastającej się w ZSRR biurokracji. Wyrzucono go z Partii Komunistycznej i w 1929 roku został deportowany z Rosji „za działalność kontrrewolucyjną”. Wkrótce pozbawiono go obywatelstwa rosyjskiego. Początkowo tylko Turcja zgodziła się go przyjąć.


- Stalin myślał, że wyrzucenie mojego dziadka z Rosji wystarczy, żeby wyeliminować go z życia politycznego. Jednak mój dziadek nadal walczył o idee socjalistyczne. Próbował uratować największą rewolucję XX wieku, widząc, że weszła na drogę totalitaryzmu i biurokracji, co w tamtym momencie było jeszcze trudne do wychwycenia.
Dziadek był zażartym przeciwnikiem biurokracji. Lenin też widział w tym zagrożenie. Uważał, że funkcje powinny być sprawowane na zmianę, wypłata urzędnika nie powinna być wyższa niż zarobek robotnika i że trzeba dać głos klasie robotniczej. Moc powinna emanować z dołu do góry, a nie tylko z góry na dół.
Stalinizm nie miał nic wspólnego z socjalizmem, był bardziej zbliżony do faszyzmu. Stalin nadużywał słów: „komunizm”, „socjalizm” i w ten sposób w oczach państw kapitalistycznych zdyskredytował prawdziwy socjalizm. Ten człowiek przypominał Iwana Groźnego, tylko że był od niego dużo gorszy.

Jaki system polityczny uważa pan za najlepszy?


- Kapitalizm eksploatuje i niszczy planetę. Stalinizm zdradził rewolucję. Marksizm wciąż jest jedną z istniejących opcji i Trocki zostawił po sobie polityczny arsenał, aby utorować drogę do innego świata.
Chciałbym, żeby istniały inne ideologie, które pomogłyby nam wyjść z tego piekła, w jakim żyje duża część ludzkości.

Jak wyglądało pana życie w Turcji?


- Kiedy przyjechałem do Turcji, miałem pięć lat i znałem perfekcyjnie rosyjski. Według mojego dziadka mówiłem z ładnym akcentem moskiewskim. Tam poszedłem do tureckiej szkoły lub przedszkola - już dobrze nie pamiętam, więc musiałem nauczyć się mówić w miejscowym języku. Mój dziadek był bardzo zajęty pisaniem i nie spędzaliśmy wiele czasu razem. Widzieliśmy się głównie w porze posiłków. W tym okresie pracował nad najważniejszymi książkami, dzięki którym zdobył międzynarodową sławę: „Moje życie” i „Historia rewolucji rosyjskiej”.
W styczniu 1933 roku pojechałem do Berlina, gdzie spędziłem kilka dni z moją mamą. Niedługo potem popełniła samobójstwo. Miała depresję, chorowała, była daleko od swojej rodziny i nie mogła wrócić do Rosji - cała ta sytuacja ją przerosła. O jej śmierci dowiedziałem się po roku, bo wtedy byłem już w Wiedniu.

Kto się panem opiekował w Austrii?


- Chodziłem do szkoły Montessori [w szkołach tego typu stosowano metodę Marii Montessori, polegającą na wspieraniu swobodnego rozwoju dzieci - przyp. red.] i byłem zakwaterowany w pensjonacie prowadzonym przez psychoanalityków, ale dostałem dużo wsparcia od austriackiej rodziny Kliatchko, która była blisko z moim dziadkiem. Lina Kliatchko starała się zastąpić mi mamę.
Mieszkałem w Austrii przez półtora roku i wtedy całkowicie zapomniałem rosyjskiego. Za to szybko nauczyłem się mówić po niemiecku i nawet już trochę pisałem. Oczywiście z błędami.

Dlaczego musiał pan opuścić Austrię?


- Mój dziadek nigdy nie stracił mnie z oczu. Kiedy Dollfuss został kanclerzem i wprowadził rządy autorytarne, uznano, że lepiej będzie, jeśli pojadę do Francji. Przez pięć lat mieszkałem z Lwem Sedovem, moim wujkiem, oraz Jeanne Martin des Pallieres, jego francuską partnerką [Lew był synem Trockiego i Natalii przyp. red.]. Ona pochodziła z rodziny wojskowego i miała trudny charakter. Lubiła rządzić, była uparta. Natomiast mój wujek był bardzo zajęty, bo współpracował blisko z moim dziadkiem, który dostał azyl polityczny we Francji. Zdobywał dla niego informacje, książki, kontaktował ludzi, pomagał publikować „Biuletyn Opozycji”. Miałem z nim dobry kontakt, ale trzymał mnie na dystans. Nie rozmawialiśmy o polityce, ani o rodzinie. W tym czasie widziałem dziadka tylko raz, w czasie jego krótkich odwiedzin w Paryżu.

Pana dziadek po pobycie we Francji wyjechał do Norwegii, następnie do Meksyku. Kiedy to wszystko się działo, pan był jeszcze dzieckiem. Czy wiedział pan, kim jest dla ludzi Lew Trocki i skąd tyle zamieszania wokół jego osoby?


- Oczywiście, że tak. Kiedy byłem w Paryżu, już zdawałem sobie sprawę z sytuacji. Wiedziałem, że Stalin z nami walczy, bo po kolei ginęły osoby, które były związane z moją rodziną. Jedną z nich był Ignacy Reiss (Ignacy Porecki). Brał on udział w rewolucji październikowej, działał w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, za co został aresztowany, potem został agentem CzeKa oraz Armii Czerwonej. Za swoje zasługi nawet otrzymał Order Czerwonego Sztandaru. Rozczarował się polityką Stalina, bo uważał, że to, co on robi, jest całkowicie oddalone od ideałów rewolucji. W 1937 roku opublikował we francuskich gazetach list otwarty mówiący o masowych represjach Stalina, nawiązał kontakt z opozycją i schronił się w Szwajcarii. Zabili go jego przyjaciele.
Zaprzyjaźniłem się z jego synem Romanem, który był starszy ode mnie i mieszkał w Paryżu ze swoją mamą. Czasem spotykaliśmy się z Irą i Norą, córkami Andresa Nina, który był liderem hiszpańskiego ruchu robotniczego i jednym z założycieli Hiszpańskiej Partii Komunistycznej. Również blisko współpracował z moim dziadkiem i został zamęczony na śmierć przez agentów NKWD, na zlecenie Stalina. Nora później wyszła za mąż za jednego z sekretarzy mojego dziadka. Przez lata mieliśmy kontakt telefoniczny.

Czy czuł się pan we Francji zagrożony?


- Tak, bałem się. Dostaliśmy informację, że w budynku obok zamieszkał agent Stalina i nas obserwował. Czasami, kiedy byłem sam w naszym domu, wydawało mi się, że ktoś próbuje otworzyć zamek, żeby wejść do środka.
Na początku 1938 roku wujek przyszedł do domu, źle się czując i pojechał do rosyjskiej kliniki, gdzie zmarł po dwóch operacjach. Nam choroba wydawała się dziwna. Najprawdopodobniej został otruty. W tamtym czasie jeszcze nie wiedzieliśmy, że Mark Zborowski, bliski współpracownik mojego wujka, którego znaliśmy jako Etienne, był szpiegiem Stalina. Właśnie on zabrał mojego wujka do kliniki pełnej Rosjan.
Zostałem sam z partnerką wujka i mój dziadek postanowił zabrać mnie do Meksyku. Jeanne była temu przeciwna i musieli interweniować adwokaci.

Kochała pana.


- Nie wiem, czy to była miłość. Raczej chodziło o to, że nie mogła mieć własnych dzieci i byłem wszystkim, co jej zostało.

Z kim pan pojechał do Meksyku?


- Z Małgorzatą i Alfredem Rosmerami. To było francuskie małżeństwo, poznali się z moim dziadkiem i Natalią w Rosji za czasów rewolucji październikowej. Najpierw popłynęliśmy statkiem do Nowego Jorku, a stamtąd pojechaliśmy pociągiem do Miasta Meksyk. Dziadek wysłał po nas na dworzec swojego francuskiego sekretarza i dopiero w domu mnie wyściskał.
Meksyk to był zupełnie inny świat. Ludzie szczodrzy, dookoła mnóstwo kolorów i dużo słońca. Wcześniej chodziłem do szkoły tylko dla chłopców, a tutaj klasy były mieszane. Poza tym nikt w szkole nie wiedział, kim jest moja rodzina. Nasz dom w dzielnicy Coyoacán, w którym mieszkaliśmy, był pełen Amerykanów. Oni zajmowali się naszą ochroną i mnie cieszyła ich obecność, bo zawsze dużo się działo. Nasi ochroniarze nauczyli mnie m.in. jeść dużo na śniadanie, które wystarcza na cały dzień.

Dlaczego chronili was Amerykanie?


- Z bardzo oczywistych powodów. Diego Rivera, znany malarz meksykański, udał się z profesorem Octavio Fernándezem, trockistą, na rozmowę do Lazaro Cardenasa, prezydenta Meksyku, aby poprosić o azyl polityczny dla mojego dziadka. Cardenas był energicznym politykiem i szybko podejmował decyzje. Po dwóch minutach rozmowy powiedział, że Lew Trocki może przyjechać do Meksyku, ale nie wolno mu się mieszać do polityki kraju. Z tego powodu uznano, że lepiej będzie, jeśli ochroniarzami będą obcokrajowcy.
Nasi ochroniarze i sekretarze nie otrzymywali zapłaty za swoją pracę. Byli to znajomi, towarzysze, którym podobały się idee Trockiego. Większość pochodziła ze Stanów Zjednoczonych, ale mieszkał z nami też jakiś sekretarz z Francji czy z Niemiec. Jeden z amerykańskich ochroniarzy, Jackie Cooper, był kierowcą ciężarówek, a inny, Harold Robbins, malarzem pokojowym, i to on pomalował większość mebli w naszym domu. Po pierwszym zamachu na mojego dziadka zaczęli nam pomagać ochroniarze meksykańscy.

Zanim przyjechał pan do Meksyku, pana dziadek mieszkał w Niebieskim Domu, razem z meksykańskimi malarzami - Fridą Kahlo i Diego Riverą.


- Tak, Diego był niezwykłym malarzem, ale bardzo często zmieniał poglądy i w pewnym momencie poparł w wyborach prezydenckich Juana Andreu Almazana, prawicowego i proamerykańskiego polityka. W ten sposób polityka przestała ich łączyć. Sekretarz mojego dziadka znalazł w pobliżu dom do wynajęcia, który w całości wyremontowano i się przeprowadzili. Odtąd dziadek nie miał już kontaktu z Diego Riverą.

Postać Lwa Trockiego została też przedstawiona w nagrodzonym Oscarami filmie „Frida”. Scenarzyści zasugerowali, że przyczyną konfliktu pomiędzy Trockim a Diego Riverą był romans pana dziadka z Fridą Kahlo, żoną malarza.


- Fridę Kahlo poznałem kilka lat po śmierci mojego dziadka na spotkaniu u jej siostry, Cristiny, która miała cały czas kontakt z Natalią. Potem zaprosiła mnie też do Niebieskiego Domu, ale nigdy nie rozmawialiśmy na temat mojego dziadka. Natomiast Frida była bardzo ciepłą osobą, o niezwykłej osobowości. Bardzo ją lubiłem.

Jak wyglądał dzień Lwa Trockiego?


- Dziadek miał w ogrodzie przy domu małą farmę, gdzie hodował króliki i kury, żeby zapewnić nam jedzenie. Wstawał około siódmej rano i szedł je karmić, bo dla niego to była forma aktywności fizycznej. Należy pamiętać, że nie mógł swobodnie poruszać się poza domem. Zawsze jeździł po mieście samochodem. Na samym przedzie, albo z tyłu, jechał drugi samochód z ochroniarzami.
Następnie dziadek jadł śniadanie, zawsze proste potrawy i lekkie, nie rozkoszował się jedzeniem. Po posiłku szedł do swojego gabinetu, gdzie spędzał cały poranek, dyskutując, ucząc się i czytając. Po południu jedliśmy z dziadkiem i wszystkimi towarzyszami wspólny posiłek. Trocki odpoczywał przez około 20 minut i znów siadał przy biurku, gdzie pracował do wieczora. Po pracy szedł karmić swoje zwierzęta. Czasem mu pomagałem, na przykład mieliłem kukurydzę. Dyskutowaliśmy ze sobą po francusku.

Również o polityce albo rewolucji w Rosji?


- Wręcz przeciwnie. Dużo później rozmawiałem z jego ochroniarzami i sekretarzami, którzy mi powiedzieli, że dziadek zakazał im ze mną rozmawiać o polityce. Cała moja rodzina była prześladowana i wolał, żebym zachował spokój.

Pierwszy atak na życie pańskiego dziadka w Meksyku miał miejsce w maju 1940 roku.


- Mój dziadek spodziewał się, że to nastąpi. Na początku 1940 roku on i Natalia zauważyli wzmożony atak na mojego dziadka ze strony prasy komunistycznej w Meksyku, opłacanej przez Kreml. Mój dziadek twierdził, że jeszcze trochę i dziennikarze zamienią pióro na karabin. Powiedział to w styczniu, a 24 maja nastąpił pierwszy atak na niego. Był środek nocy, spokojnie spałem i nagle wybudził mnie ze snu hałas. Ktoś ciągnął za drzwi od naszego ogrodu. Były to drewniane drzwi z witrażami, które trzeszczały, gdy się je poruszało. Widziałem sylwetkę człowieka w jasnym ubraniu i pomyślałem, że to jeden z ochroniarzy lub towarzyszy. Nie przyszło mi na myśl, że może to być ktoś nieznajomy. Myliłem się. Po chwili usłyszałem wystrzały i poczułem zapach prochu w powietrzu. Rzuciłem się na ziemię i schroniłem w rogu pokoju, co mnie uratowało. W pokoju obok spali dziadkowie. Natalia okazała się bardzo szybka i jak tylko usłyszała strzały, wypchnęła mojego dziadka z łóżka. Schronili się w najmniej widocznym, południowo-wschodnim rogu pokoju. Ich sypialnia została ostrzelana pod trzema różnymi kątami - od strony gabinetu, mojego pokoju i wejścia od ogrodu. Cudem przeżyli.
Pod koniec wystrzałów ktoś wszedł z ogrodu do mojego pokoju i jeden z napastników podał swojemu koledze jakieś puszki. Słyszałem, jak mówi do niego, że to jest koktajl Mołotowa. Wpadłem w panikę, myśląc, że dom zostanie wysadzony w powietrze. Wyszedłem z ukrycia i wybiegłem do ogrodu. Prawie wpadłem na jednego z atakujących, na szczęście nie zauważyli mnie. Szybko zawróciłem, minąłem w biegu bibliotekę, jadalnię i schroniłem się w pokoju Harolda Robbinsa. Zostałem tam, aż w domu zapanowała cisza i mogłem zobaczyć się z moim dziadkiem. Dziadek ucieszył się na mój widok, bo myślał, że mnie porwali. Trudno opisać stan euforii, w jakiej się znajdował, gdy udało mu się ujść z życiem.
Celem zamachowców było spalić szafy w pokoju, w którym spałem. Na pewno myśleli, że w nich znajduje się archiwum. To samo powiedział mój dziadek: Bomby były częścią wizyty Stalina, tylko jego mogło interesować moje archiwum. Kiedy w pokoju pojawiły się płomienie, Natalia próbowała je ugasić i w ten sposób poparzyła sobie ramię.


Ochroniarze w żaden sposób nie zareagowali?


Nie, bo operacja była bardzo dobrze zaplanowana. Na zewnątrz domu, na wysokości pokojów ochroniarzy, znajdował się gigantyczny eukaliptus. Atakujący planowali wejść do środka, więc żeby im to umożliwić, pozostali schowali się za eukaliptusem i otworzyli ogień. Gdyby któryś z ochroniarzy próbował wyjść ze swojego pokoju, zginąłby na miejscu. W sumie w domu znaleźliśmy ponad 200 dziur po kulach. Wycofali się, myśląc, że moi dziadkowie nie żyją. Chcieli uciec przed przyjazdem policji.
Napastników było ponad 20 i policja później ich odnalazła. Byli to członkowie Partii Komunistycznej na czele z muralistą Davidem Alfaro Siqueiros, który był agentem Stalina. Dostali rozkaz z Rosji, żeby zlikwidować mojego dziadka i musieli to zrobić, bo inaczej groziłoby im i ich rodzinom niebezpieczeństwo.
Po nieudanym ataku na mojego dziadka Robert Sheldon Harte, młody Amerykanin, który tej nocy pilnował drzwi, przestał się pojawiać. Fanny Yanovitch, rosyjska sekretarka mojego dziadka, wspominała później, że Harte wypytał ją, jak Trockiemu idzie praca nad biografią Stalina.
Książkę zamówiło u Trockiego wydawnictwo ze Stanów Zjednoczonych. Dziadek nie był tym tematem za bardzo zainteresowany, ale ponieważ zaproponowali mu dobre wynagrodzenie w dolarach, a potrzebowaliśmy pieniędzy, to się zgodził. Pisał na podstawie własnego doświadczenia i przeglądając materiały innych autorów. Krok po kroku rekonstruował wydarzenia.
Dzień przed pierwszym atakiem na nasz dom Robert Sheldon Harte bardzo nalegał, żeby Fanny zwróciła mu długopis, który często jej pożyczał. Sekretarka podejrzewała, że był on człowiekiem NKWD. Tak, mój dziadek zawsze miał zaufanie do ludzi.
Na pewno Roberta obarczono odpowiedzialnością za nieudany atak i dlatego postanowili się go pozbyć. A może nie wiedzieli, co z nim zrobić, bo był Amerykaninem? Jakieś dwa miesiące po ataku znaleziono jego ciało pokryte wapnem w wiejskiej chacie w Desierto de Los Leones.

Spodziewaliście się kolejnego ataku?


- Dziadek zdawał sobie sprawę z tego, że nastąpi kolejny atak, i mówił o tym swoim towarzyszom. Partia Komunistyczna ze Stanów Zjednoczonych, która była liczniejsza i miała więcej pieniędzy, zrobiła u siebie składkę na wykup domu, w którym mieszkaliśmy. Potem zrobiliśmy umocnienia, zamurowaliśmy okna do połowy i powstawialiśmy kraty. Mój dziadek podchodził sceptycznie do remontu, bo był prawie pewien, że Stalin po raz kolejny nie zaatakuje w taki sam sposób. I miał rację.

Kim był zamachowiec?


- Zamachowcem okazał się Ramon Mercader, hiszpański komunista i agent Stalina, który przeniknął w nasze środowisko, rozkochując w sobie pochodzącą ze Stanów trockistkę, Silvię Ageloff. Poznał ją w Paryżu przez Marka Zborowskiego. Wszystkim mówił, że nazywa się Frank Jackson.
Silvia dobrze znała mojego dziadka, bo jej siostra była sekretarką Trockiego w czasie prac Komisji Dewey w 1937 roku. W komisji zasiadali intelektualiści różnej narodowości, z filozofem Johnem Deweyem na czele. On miał inne poglądy od mojego dziadka, ale czuł respekt wobec prawdy i dlatego zgodził się przewodniczyć pracom komisji. Ta komisja miała za zadanie przeanalizować zarzuty Stalina przeciwko mojemu dziadkowi, które zostały użyte w procesach moskiewskich. Stalin oskarżał Trockiego między innymi o organizowanie spisku na jego życie. Mój dziadek podjął się samoobrony, udowadniając, że zarzuty były sfałszowane.

Jakie dowody na swoją niewinność mógł przedstawić Lew Trocki?


- W swoim archiwum miał mnóstwo materiałów, dlatego zamachowcy chcieli je spalić. Później, żeby chronić dokumenty, sprzedaliśmy je Uniwersytetowi Harvarda. Przez długi czas część archiwum nie ujrzała światła dziennego, aby nie narażać niczyjego życia. Wśród dokumentów dziadka można znaleźć interesujące rzeczy. Na przykład puste kartki z podpisem Lenina, które udowadniają, jakim zaufaniem cieszył się Trocki, jak również tysiące listów.
Na tej podstawie Komisja Deweya wydała werdykt, że mój dziadek nie był winien czynów, które zarzucał mu Stalin.

Czy Lew Trocki osobiście poznał zamachowca?


- Po przyjeździe do Meksyku Ramon zaprzyjaźnił się z naszymi ochroniarzami, zapraszał ich na obiad w mieście i zaczął robić małe przysługi. Przed nami udawał, że jest handlowcem, dziennikarzem, oraz że nie interesuje go polityka. Czasem bywał w naszym domu, więc dziadek pozdrawiał go w ogrodzie.
Kiedy małżeństwo Rosmerów było jeszcze w Meksyku, zabrał nas na jednodniową wycieczkę do Salazar w Stanie Meksyk, i pomógł mi wspiąć się na najwyższe wzniesienie. Co więcej, kiedy Rosmerowie wracali do Europy, to było już po pierwszym zamachu, Ramon zawiózł ich do Veracruz, skąd statek zabrał ich do Europy. Towarzyszyła im też Natalia.
Mój dziadek słyszał o tym wszystkim, więc kiedy Ramon poprosił go o przeczytanie artykułu, jaki napisał, to nie widział powodu, dla którego miałby mu odmówić. Poza tym uważał, że w ten sposób może zdobyć kolejną osobę dla organizacji. Oczywiście prośba Ramona była dziwna, bo on nigdy nie wykazywał zainteresowania polityką.
Ramon umówił się na prywatne spotkanie z moim dziadkiem w jego gabinecie. W czasie pierwszej wizyty wydał się mojemu dziadkowi trochę dziwny, bo usiadł za stołem i nawet nie zdjął kapelusza, co było niegrzeczne. Dziadek przeczytał jego artykuł, który uważał za naiwny i dał mu kilka wskazówek. Umówili się, że Ramon przyjdzie do niego ponownie z poprawionym tekstem. Gdy Trocki pochylił się nad jego tekstem, Ramon zadał mu cios czekanem w tył głowy. Czekan zdołał ukryć w płaszczu przeciwdeszczowym, który miał na sobie. Tak, agenci Stalina byli mistrzami kamuflażu.

Był pan w domu w dniu zabójstwa Lwa Trockiego?


- Wracałem po południu spokojnie ze szkoły i z dużej odległości zauważyłem ruch wokół naszego domu. Drzwi były otwarte, na zewnątrz stali policjanci i był zaparkowany samochód policyjny. Wydało mi się to dziwne, bo zwykle popołudnia były bardzo spokojne. Miałem przeczucie, że coś się stało. Wszedłem do ogrodu i spotkałem Harolda Robbinsa, naszego ochroniarza. Był wyczerpany, w prawej dłoni trzymał rewolwer. Co się dzieje? - zapytałem. Jackson! Jackson! - tylko z siebie wydusił. Zacząłem iść w kierunku domu i po mojej prawej stronie zobaczyłem mężczyznę. Jego twarz była cała zakrwawiona. Wył jak szczur. Już nie przypominał człowieka.
Wszedłem do biblioteki i przez uchylone drzwi do jadalni zobaczyłem leżącego na podłodze dziadka z zakrwawioną głową. Był otoczony przez ochroniarzy i Natalia przykładała do jego głowy lód. Widząc mnie, zdołał powiedzieć: Nie pozwólcie się chłopcu zbliżyć, on nie powinien tego widzieć.
Później dowiedziałem się, co się stało. Kiedy mój dziadek otrzymał uderzenie, wydał z siebie przeraźliwy krzyk, który dało się usłyszeć w całym domu. Natychmiast pojawili się ochroniarze, unieruchomili Jacksona i zaczęli go bić. Jeden z ochroniarzy ze Stanów Zjednoczonych od uderzeń złamał sobie rękę. Natalia od razu znalazła się przy dziadku. On, jeszcze będąc na nogach, wskazał na Ramona i powiedział do niej: „Jackson”, dając do zrozumienia, że stało się to, czego się spodziewali. Prosił też ochroniarzy: Nie zabijajcie go, musi mówić. Miał dużo racji, bo dzięki temu dowiedzieliśmy się, że Stalin wydał rozkaz zabójstwa. W przeciwnym razie byłoby to tajemnicą na zawsze i nie dowiedzielibyśmy się, kim naprawdę był zamachowiec. Kiedy ochroniarze go zatrzymali i zaczęli bić, jeden, jedyny raz powiedział: Mają moją matkę, zmusili mnie, żebym to zrobił. Dziadka przewieziono do szpitala i następnego dnia zmarł.

Jego pogrzeb odbył się w Mieście Meksyk.


- Tak, wielu ludzi w Meksyku go podziwiało. Na jego pogrzebie w Mieście Meksyk pojawiło się 300 tysięcy osób, a miasto liczyło wtedy dwa miliony mieszkańców. Dzisiaj prochy mojego dziadka znajdują się w Muzeum Lwa Trockiego, które powstało w latach 80. Rząd meksykański chciał, żeby historia przetrwała i ogłosił, że muzeum jest pomnikiem narodowym. Jestem jego kustoszem i żywą relikwią, jako że nikt w mojej rodzinie nie dożył moich lat.
Ramon Mercader został skazany na dwadzieścia lat pozbawienia wolności. Kiedy wyszedł z więzienia, wyjechał na Kubę. W 1961 roku pojechał do Rosji, gdzie został odznaczony najwyższym odznaczeniem radzieckim - Orderem Lenina - oraz tytułem Bohatera Związku Radzieckiego. Potem zmarł w Hawanie, ale jego prochy spoczywają na cmentarzu moskiewskim.


- Lenin, wiedząc o tym, przewróciłby się w grobie. Gdyby żył, to też stałby się ofiarą represji, zresztą wdowa po nim powiedziała to samo. Jednak umarł wcześnie, więc mógł się stać symbolem rewolucji i idolem mas.

Pan i Natalia zostaliście w Meksyku.


- Wróciliśmy do naszego domu. Kiedy byłem nastolatkiem, nasz kontakt nie był łatwy, ale wszystko się zmieniło, gdy założyłem rodzinę i Natalia została przyszywaną prababcią. Mieszkała w Meksyku do 1981 roku, potem pojechała do Francji, gdzie zmarła na raka.
Ożeniłem się z Hiszpanką z Madrytu, która odeszła 18 lat temu. Mam cztery wspaniałe córki. Najstarsza jest pisarką, poetką oraz wykłada na uniwersytecie. Bardzo ją interesuje Meksyk. Druga mieszka w Waszyngtonie i jest szefową Narodowego Instytutu Uzależnienia Narkotykowego. Dwie najmłodsze są bliźniaczkami. Jedna jest chirurgiem, druga doktorem ekonomii. Mam też pięcioro wnuków.

Był pan świadkiem tylu tragedii... Jak po tym wszystkim można normalnie żyć?


- Jestem chemikiem. Obserwując procesy chemiczne, można odnieść wrażenie, że coś jest niemożliwe, jednak analizując szczegóły, okazuje się, że zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Tylko śmierci nie da się uniknąć.

Esteban Volkov. Urodzony 7 marca 1926 roku w Jałcie. Syn Zinaidy Lwownej Bronstein i Ivanovicha Volkova. Wnuk Lwa Trockiego. Jedyny żyjący świadek ataków na życie swojego dziadka w Meksyku. Z zawodu chemik. Ma cztery córki i pięcioro wnuków. Mieszka w Mieście Meksyk.