środa, 18 lipca 2018

Mięso na wirtualnej pustyni

Mięso i piasek (Carne y arena) jest ok. 7-minutowym filmem wirtualnym wyreżyserowanym przez Alejandro Gonzaleza Inarritu, meksykańskiego reżysera nagrodzonego Oscarem za film Birdman. Dzięki wizji autora widz ma szansę wejść na chwilę w rolę nielegalnego emigranta.
Wirtualna rzeczywistość
Na podłodze 200-metrowej sali, w której się znajduję, wysypano piasek. Lampy podwieszone na wysokości stóp świecą pomarańczowym światłem. Panuje tutaj kompletna cisza. Jeden z pracowników wystawy Mięso i piasek zakłada mi plecak z czujnikiem oraz wirtualne okulary. – Kiedy zanurzysz się w wirtualnej rzeczywistości, będziesz mogła chodzić po sali, skakać, tylko nie wolno ci biegać – tłumaczy. – Jeśli poczujesz lekkie szarpnięcie, to znak, że jesteś blisko ściany i powinnaś pójść w innym kierunku.
Przez chwilę widzę przed oczami czarną plamę, aż nagle przenoszę się na pustynię. Świta. Otacza mnie morze piasku, gdzieniegdzie rosną kaktusy, w oddali zauważam grupkę mężczyzn i kobiet z dziećmi. Podchodzę do jednego z nich. Mężczyzna jest mojego wzrostu, ma wąsy i flanelową koszulę. Wyciąga telefon i dzwoni do żony, aby powiedzieć, że ta nie musi się o niego martwić. Za nim idzie starsza kobieta z małą dziewczynką. Dziecko ma na plecach mały, kolorowy plecak. Babcia mówi, że już brakuje jej sił. Domyślam się, że są oni emigrantami z Ameryki Łacińskiej, którzy próbują nielegalnie przekroczyć granicę ze Stanami Zjednoczonymi. Jestem częścią ich grupy.
W tym momencie zmienia się pora dnia, teraz jest noc. Nadal maszerujemy. Nieoczekiwanie do moich uszu dochodzi odgłos helikopterów. Oślepia mnie białe światło. Czuję na twarzy piasek. Wtem zauważam żołnierza z karabinem. Krzyczy po angielsku, żeby położyć się na ziemi, a ręce unieść do góry. W pierwszym odruchu mam ochotę biec i schować się za jednym z krzaków. Niestety żołnierz mnie zauważa, celuje do mnie z karabinu i na mnie krzyczy. Wpadam w panikę i ze strachu kładę się na ziemi. Pod palcami czuję ziarna piasku. Na chwilę zapomniałam, że to tylko film i nic mi nie grozi.
Specjalny Oscar
Mięso i piasek to ok. 7-minutowy film wirtualny wyreżyserowany przez Alejandro Gonzáleza Iñárritu, meksykańskiego reżysera mieszkającego w Stanach Zjednoczonych. Powstał we współpracy z Emmanuelem Lubezkim, meksykańskim operatorem filmowym, kilkukrotnie nagrodzonym Oscarem (za pracę przy filmach Birdman, Grawitacja i Zjawa). Reżyser bazował na wspomnieniach ludzi, którzy przez kilka dni maszerowali w upale przez pustynię, żeby pokonać nielegalnie granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi.
Nie wszyscy uciekinierzy mają szczęście. Patrole co roku znajdują ok. 200, 300 ciał ludzi, którzy zginęli z wycieńczenia. Chociaż Donald Trump, amerykański prezydent, zaczął budować na granicy mur, żeby oddzielić się od Ameryki Łacińskiej, emigrantów to nie zniechęciło. Po prostu starają się go obejść, a ich wędrówka wydłużyła się do nawet 12 dni. Autor instalacji chciał uwrażliwić ludzi na ich los.
– To dla każdego odwiedzającego wyjątkowe doświadczenie, myślę, że jest również oczyszczające i pełne emocji – mówił w 2017 r. w Cannes, gdzie po raz pierwszy zaprezentował swoje dzieło. – Dzisiaj cała rzeczywistość jest zniekształcona, mówimy o imigrantach, gdy są uchodźcami. Ponieważ nie chciałem zamknąć swojej wizji, jedna scena przypomina, że niektórzy muszą pokonać oceany, a inni pustynie. Ja mam emigrację w sobie, sam nią jestem. Już w filmie Babel i w mniejszym stopniu w Biutiful omawiałem ten temat. Ale chciałem pójść dalej, przypomnieć, że ci ludzie nie są zagrożeniem, tylko szansą. Dla Meksyku są drugą siłą ekonomiczną, zaraz po dochodzie generowanym przez ropę naftową.
Mięso i piasek zdobył też w tym roku specjalnego Oscara w uznaniu dla „wizjonerskiego i potężnego doświadczenia narracyjnego”. John Bailey, przewodniczący Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, w oświadczeniu napisał, że „Iñárritu i Lubezki otworzyli nowe drzwi do kinematograficznej percepcji”.
Niektórzy zastanawiali się, czy wystawa jest polityczną deklaracją uznanego reżysera wymierzoną w Donalda Trumpa. Iñárritu temu zaprzeczył i dodał, że prace nad filmem zaczęły się cztery lata wcześniej, „przed rzeczywistością, w której teraz jesteśmy”.
– Dla mnie to była próba zbadania ludzkiej kondycji, dzieło artystyczne, które mówiłoby o ludzkiej rzeczywistości i globalnym kryzysie ludzkości na świecie, nie tylko geograficznym i nacjonalistycznym.
Buty na pustyni
Film jest częścią większej instalacji przygotowanej przez reżysera. Po wejściu do innej sali nagle znajduję się w replice pomieszczenia, w którym przetrzymywani są złapani na granicy emigranci. Ściany zrobiono z blachy, nie ma okien, jest zimno. Po obu stronach metalowych ławek leżą znalezione na pustyni buty. Gdzie indziej mijam taki mur, jaki dzieli Meksyk od Stanów Zjednoczonych. Jest solidny i wysoki, trudno się na niego samemu wdrapać. Tutaj zapoznaję się z historią emigrantów m.in. z Nikaragui, Meksyku, Hondurasu i Salwadoru, którzy mówią o powodach, dla których zdecydowali się na wyjazd ze swojej ojczyzny. Uciekali nie tylko przed biedą i brakiem perspektyw, ale również przed zorganizowanymi gangami czyhającymi na ich życie. Niektórzy wyemigrowali do nowego kraju jako dzieci i chociaż zdobyli tam wykształcenie, mają pracę, amerykańskie żony i dzieci, są bez szans na zalegalizowanie pobytu.
Licencja za milion dolarów
Instalacja jeździ po całym świecie. Zaprezentowano ją już w Los Angeles w Stanach Zjednoczonych, w Mediolanie we Włoszech oraz w centrum kultury Tlatelolco w mieście Meksyk. Chociaż reżyser wspominał w wywiadach, że film nie jest na sprzedaż, to władze Meksyku musiały zapłacić za licencję ponad milion dolarów. Kolejne pół miliona kosztowały przewiezienie i montaż instalacji. To dużo więcej niż koszt innych wystaw, które zostały zaprezentowane w Meksyku w ostatnich latach. Poza tym tę wystawę odwiedza się pojedynczo i może ją obejrzeć ok. 50 osób dziennie. Organizatorzy wierzą jednak, że wydatek się zwróci, bo pomimo braku reklamy bilety wyprzedają się na pniu. 

Tekst ukazał się na Outride.rs

wtorek, 17 lipca 2018

Diego Rivera: Sztuka bez polityki jest idiotyczna

W Polsce Diego Rivera jest znany głównie jako mąż meksykańskiej malarki Fridy Kahlo. „Słoń i gołębica” – mówiono na salonach o parze artystów. Tymczasem to ona żyła w cieniu sławnego muralisty, którego dzieła można podziwiać zarówno w Pałacu Narodowym w mieście Meksyk, jak i w Muzeum Sztuki w Detroit. Elena Poniatowska, meksykańska dziennikarka polskiego pochodzenia, na spotkanie z nim pojechała z mamą, bo cieszył się opinią kobieciarza. Jak przyznała, miał w sobie tyle uroku, że dziennikarze lgnęli do niego jak pszczoły do miodu. Zarazem był impulsywny. „Dziadek nie znosił krytyki i dlatego zerwał przyjaźń z Pablem Picassem” – wspomina Juan Pablo Gómez Morín Rivera, jego wnuk.


Honorata Zapaśnik: Czy jako dziecko zdawał pan sobie sprawę z tego, że Diego Rivera jest znanym muralistą?

Juan Pablo Gómez Morín Rivera: Nie wiedziałem, że był aż tak sławny. Dopiero gdy dorosłem, lepiej poznałem osiągnięcia swojego dziadka. Dzisiaj jest on jednym z najsławniejszych Meksykanów. Wielu ludzi przyjeżdża do Meksyku, aby poznać jego twórczość. A jeśli połączymy to z faktem, że był mężem Fridy Kahlo…

Frida Kahlo, meksykańska malarka, była trzecią żoną pana dziadka. Pamięta ją pan?

Niezbyt dobrze. Widziałem ją kilka razy w Niebieskim Domu w Coyoacán, gdzie razem mieszkali, ale była już chora i poruszała się na wózku inwalidzkim. Byłem u nich w domu w dniu, w którym umarła, dziadek był wtedy bardzo przygnębiony. Potem zabrano trumnę z jej ciałem do Pałacu Sztuk Pięknych, aby w ten sposób oddać jej hołd.
Dziadkowi trudno było się pogodzić z odejściem Fridy. Jeszcze przez jakiś czas mieszkał tam, a potem przeprowadził się do San Ángel i przekazał dawny dom miastu, żeby mogło utworzyć w nim muzeum. Teraz jest tam Dom Muzeum Fridy Kahlo i Diega Rivery.


To miejsce zostało również przedstawione w filmie Frida z Salmą Hayek w roli tytułowej.

Tak, on zamieszkał w czerwonym domu, a ja z mamą w niebieskim. Oba są ze sobą połączone mostem. Nasz należał wcześniej do Fridy, ale moja mama go od niej odkupiła w latach 50. Tutaj Diego spędził ostatnie półtora roku swojego życia. Nie widywałem go codziennie, bo był bardzo zajęty.

Czym był zajęty?

Spędzał czas w swojej pracowni. Nie oglądał telewizji, mało słuchał radia, zawsze malował: 10–13 godzin dziennie. Rzadko odpoczywał. Raz pojechaliśmy z nim do Acapulco, a dziadek tak jak zawsze miał w ręku notatnik, w którym narysował plażę, morze, rybaków i zachód słońca. W ten sposób powstało kilka akwareli. Pracował nawet wtedy, kiedy był bardzo chory. Dopiero parę dni przed śmiercią odłożył pędzel. Było to niedługo po tym, jak odwiedził Polskę.

Ach tak?

W 1957 r., kiedy już wiedział, że choruje na raka, poleciał do Związku Radzieckiego ze swoją ostatnią żoną i agentką Emmą Hurtado. Został też zaproszony do Czechosłowacji i Polski. Do Warszawy zabrał swój mural Chwalebne zwycięstwo.
Na tym muralu widać Gwatemalczyków zmasakrowanych w czasie wojny domowej. Zwycięstwo jego zdaniem odniósł Eisenhower, prezydent Stanów Zjednoczonych, którego twarz pojawia się na bombie. Diego chciał w ten sposób powiedzieć, że według niego był on tyranem, bo zaatakował Amerykę Łacińską. Tylko przypomnę, że Eisenhower wsparł zorganizowanie zamachu stanu w Gwatemali, który miał obalić wybranego w demokratycznych wyborach prezydenta i pomóc w przejęciu władzy przez ludzi przychylnych Ameryce i jej interesom gospodarczym. Ten mural wrócił potem do Rosji i zaginął. Odnaleziono go w 2007 r. w Muzeum Sztuk Pięknych im. Puszkina w Moskwie.

Pana dziadek był przeciwny polityce Stanów Zjednoczonych, ale jednocześnie przyjmował zlecenia od Amerykanów.

Tak, pracował nad muralami w Stanach Zjednoczonych. Czy znasz mural, który znajduje się w Muzeum Sztuki w Detroit? Jest to seria 27 paneli, które namalował na początku lat 30. na zamówienie syna Henry’ego Forda. Przedstawiają one przemysł w Detroit. Miałem okazję je zobaczyć jakieś 17 lat temu.

Czytałam, że ta wystawa przedstawiająca robotników przy pracy wzbudziła spore kontrowersje w Stanach. Jednak nie takie jak mural, który Diego Rivera namalował w Rockefeller Center w Nowym Jorku. Na jednym z wizerunków było widać podobiznę Lenina i Rockefeller kazał go zniszczyć.

Za życia dziadka były dwa imperia – Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Diego urodził się w 1886 r., a umarł w 1957, w czasach świetności krajów socjalistycznych, i był przekonany do tego systemu. Kilka miesięcy wcześniej Rosja wysłała w kosmos Sputnika, pierwszego sztucznego satelitę Ziemi. Dziadek był bardzo dumny z tego osiągnięcia. Właśnie dzięki niemu cała rodzina wiedziała, co się dzieje za żelazną kurtyną.

A dlaczego pana dziadek był tak bardzo zainteresowany polityką?

Często powtarzał: „Sztuka bez polityki jest idiotyczna”. Należy zrozumieć, że Diego zaczął tworzyć w czasach, kiedy w Meksyku panował reżim. Prezydentem przez ponad 30 lat był dyktator Porfirio Diaz. W kraju panował spokój, ale wielu ludzi było biednych i mieszkańcy chcieli lepszego życia. Dlatego w 1910 r. doszło do wybuchu rewolucji meksykańskiej. Mój dziadek zdążył zostać dostrzeżony i dwa lata przed tymi wydarzeniami dostał stypendium na naukę malarstwa w Europie. Tam spędził następnych kilkanaście lat. Najpierw był w Hiszpanii, a potem we Francji. W Paryżu zapoznał się z ideami ruchu socjalistycznego. W tym czasie mieszkał tam też Lenin i Diego nawet miał okazję go poznać na jednym ze spotkań. Później bardzo zainteresował się rewolucją październikową w Rosji.

To był też czas, kiedy w Paryżu tworzyło wielu świetnych malarzy…

Tak, dziadek podziwiał postimpresjonistę Paula Cézanne, a później poznał Picassa i odkrył kubizm. Jego przyjaciółmi byli też Amedeo Modigliani i Joaquín Sorolla. Wszyscy oni mieli wpływ na jego twórczość.
Niestety z Picassem się pokłócili. Na jednej z wystaw Pablo zaatakował twórczość mojego dziadka i jego zdaniem zrobił to z zazdrości. Nie spodobało mu się, że Diego namalował obraz kubistyczny, ulegając wpływom latynoskim. Pablo powiedział mu, że jest za bardzo kolorowy. Dziadek się bronił: „Maluję tak, jak mi się podoba”. Nie był tolerancyjny, jeśli ktoś nie myślał tak jak on i go krytykował.
Jak wiesz, ja mam na drugie imię Pablo. Moja mama mówiła, że kiedy się urodziłem, wybrała dla mnie imię po swoim dziadku. Poza tym to imię jej się podobało. Diego pewnego dnia zapytał z wyrzutem: „Dlaczego nazwałaś go Pablo? Żeby zrobić mi na złość?”.

Urocze.

Moja mama, podobnie jak dziadek, od dziecka miała bardzo silny charakter i cały czas buntowała się przeciwko Diegowi, bo próbował narzucić jej swoje zdanie.

Kto odkrył talent pana dziadka?

Jego tata. On jako pierwszy podarował Diegowi ołówki i papier. Do tej pory zachował się portret mamy mojego dziadka, który ten narysował, gdy miał osiem lat. Całkiem dobry.
Kiedyś pojechaliśmy z Diegiem pociągiem do Guanajuato, gdzie się urodził. Oprowadził nas po swoim dawnym domu, który wtedy był opuszczony. Dopiero później rząd go odkupił i przerobił na muzeum. Dziadek opowiedział nam, że mieszkał tam z rodzicami, jego brat bliźniak zmarł, a gdy mama zachorowała, był karmiony przez mamkę – Indiankę.



Guanajuato jest pięknym kolonialnym miastem. Co skłoniło rodzinę Diega do przeprowadzki?

Mój pradziadek był liberałem, masonem, nie zgadzał się z ideami kościoła Katolickiego i nauczył mojego dziadka być krytycznym wobec kleru. Jego tata miał z tego powodu sporo problemów i był zmuszony do wyprowadzki z Guanajuato. W wieku 10 lat Diego dostał się do Akademii św. Karola (Academia de San Carlos) w mieście Meksyk, gdzie zaczął się uczyć malarstwa.

W którym momencie Diego Rivera zaczął zdobywać sławę?

Kiedy mieszkał jeszcze w Europie, wysyłał swoje obrazy do Meksyku i tutaj zorganizował swoją wystawę. Potem wrócił do ojczyzny już jako znany w Europie malarz. José Vasconcelos, minister edukacji, uznał, że murale pomogą w wyedukowaniu społeczeństwa meksykańskiego. W tamtych czasach wielu ludzi nie umiało pisać ani czytać, a patrząc na malunki, mogli się z nich czegoś dowiedzieć o historii i kulturze Meksyku. Diego oraz inni artyści zaczęli pracować nad muralami w budynkach rządowych. Wtedy stał się jeszcze bardziej znany.

Często uwieczniał na swoich obrazach rodzinę.

Jest jeden mural, Sen niedzielnego popołudnia w Alameda Central, który znajduje się w muzeum na starym mieście. W jego centrum widać Fridę, a w prawym rogu znajdują się dwie kobiety. Jedna z nich trzyma w rękach dziecko. To ja z moją mamą.

Widział pan dziadka przy pracy?

Dziadek denerwował się, kiedy z kuzynami zaglądaliśmy do jego pracowni, bo wolał malować w samotności. Miał tam niektóre z niedokończonych obrazów oraz zakupione figurki z kamienia i ceramikę. Pamiętam, że jego ulubioną figurką był wojownik aztecki, któremu włożył do rąk ozdobę – maleńką strzelbę. Nie wolno mi było go dotykać.

W Niebieskim Domu, w którym mieszkali z Fridą, do tej pory można zobaczyć sporo figurek z okresu prekolumbijskiego.

Tak, po rewolucji meksykańskiej rząd zaczął się interesować znaleziskami archeologicznymi, które w Meksyku można liczyć w milionach. Meksykanie też nagle zauważyli, że jesteśmy częścią bardzo starej kultury. Dziadek chciał ocalić pamięć po tym, co było, więc zaczął kolekcjonować starocie.
W tym czasie był mężem mojej babci, Lupe Marin. Ona mi kiedyś powiedziała: „Nie mieliśmy pieniędzy. I grosze, które Diego zarabiał jako malarz, wydawał nie na kobiety i wino, ale na swoją kolekcję archeologiczną”. Pewnego dnia wrócił do domu i powiedział: „Chcę jeść”. Moja babcia postawiła przed nim garnek, a w środku była potłuczona figurka. „Tylko to mamy do jedzenia” – powiedziała.

W jaki sposób się poznali?

Dziadek poprosił, żeby moja babcia została jego modelką, bo była bardzo atrakcyjną kobietą. Wysoka, o jasnej cerze, z zielonymi oczami. Potem się pobrali i żyli razem przez jakiś czas. Właśnie dzięki niej odkrył meksykańską wieś i jej mieszkańców. W mieście Meksyk żyło się zupełnie inaczej niż na prowincji. Poza tym to nie był ten sam kraj co przed rewolucją. To, co zobaczył, całkowicie go pochłonęło. Na swoich freskach zaczął malować prostych mieszkańców Meksyku oraz upamiętniać historię kraju.
Kiedy dziadek wybierał się w jedną z podróży do Związku Radzieckiego, babcia nie chciała z nim pojechać i w tym momencie zaczęła się ich separacja. Można powiedzieć, że nawet kiedy już nie byli razem, to nadal mieli dobry kontakt. Gdy Diego poślubił Fridę, zamieszkali nad domem mojej babci, która też zdążyła ponownie wyjść za mąż. Frida była dobrą koleżanką mojej babci i bardzo kochała córki jej i Diega. Moja mama nawet przez pewien czas mieszkała z Fridą. Bardzo dobrze ją wspomina, lubiła się z nią bawić.

A pana dziadek lubił się bawić z panem i pana kuzynami?

Nie, on miał artystyczną duszę i za bardzo nie okazywał nam uczuć. Natomiast dorośli uwielbiali z nim rozmawiać. Dziadek był ekstrawertykiem, dużo i barwnie opowiadał. Jednocześnie był krytyczny, jeśli chodzi o sytuację społeczną i polityczną w kraju.

W jaki sposób wyobrażał sobie przyszłość Meksyku?

Chciał, żeby kraj był bardziej rozwinięty w porównaniu z tym, jaki był wtedy i jest teraz. Uważał, że należy większą wagę przyłożyć do edukacji. Zawsze twierdził, że Meksykanie powinni być bardziej świadomi i wykształceni.



Diego Rivera był dumny z bycia Meksykaninem?

Bardzo dumny. Mówił o tym oraz żył jak Meksykanin, chociaż tak naprawdę jego rodzina pochodziła z Europy. Był biały, właściwie nie miał w sobie indiańskiej krwi, bo pradziadek ze strony taty uciekł z Hiszpanii na początku 1800 r.
Diego nie ukrywał swojej miłości do Meksyku, 70. urodziny obchodził w Muzeum Anahuacalli, w którym zgromadził całą swoją kolekcję archeologiczną złożoną z 50 tys. prekolumbijskich przedmiotów. Tego dnia zorganizował tam popularną imprezę meksykańską z pulque i mariachi. Razem z nim bawili się najwięksi meksykańscy artyści. Uwielbiał takie proste imprezy.
Czasem w weekendy jeździliśmy z nim do stanu Morelos, gdzie w jednej małej miejscowości miał typowy meksykański dom z basenem. Jak na Meksykanina przystało, jadł tam pokrojone na kawałki chili z cebulą. Bez żadnych dodatków. Ależ to było pikantne! Pamiętam, że cieszył się, gdy zakładałem dżinsowe ubranie, chociaż w tamtych czasach ubierali się tak tylko robotnicy. Sam najczęściej malował w marynarce, ale czasem też wkładał dżinsy. Mogę więc powiedzieć, że był wizjonerem.

Juan Pablo Gómez Morín Rivera – inżynier chemik i wnuk Diega Rivery, meksykańskiego malarza, muralisty oraz męża Fridy Kahlo. W 2004 r. razem ze swoim bratem i mamą, Guadalupe Riverą, założyli Fundację Diego Rivera, która ma wspomagać projekty młodych muralistów.


Wywiad ukazał się na: outride.rs

poniedziałek, 16 lipca 2018

Siostrzeniec Fridy Kahlo

Reportaż o Guillermo Kahlo, siostrzeńcu Fridy Kahlo, do obejrzenia na Dzień Dobry Tvn


"Polska szkoła, taka jak nasza, ma sens". Tym bardziej, że jest jedyna w Ameryce Łacińskiej.

Polska szkoła w mieście Meksyk w pewnym momencie miała tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to były dzieci ówczesnego ambasadora. Ale przetrwała.

Sobota rano. Hanna Kot-Arredondo, kierowniczka szkoły polskiej, siedzi przy drewnianym stole i przygotowuje dyplomy na konkurs recytatorski dla dzieci. Uczniowie chodzą po ogrodzie Ambasady Polskiej w Meksyku i powtarzają wiersze polskich poetów. Rodzice zaczynają zajmować miejsca na widowni w jednej sali.                 


- Robimy dużo przedstawień, bo dzieci bawią się w czasie przygotowań, a przy tym dużo się uczą - mówi Hanna Kot-Arredondo. - "Pamiętacie kto był ostatnim królem Polski?" -  pytam czasem. A jeśli nikt nie wie, to podpowiadam: "Oskar bardzo ładnie zagrał tego władcę". I już wiadomo, że chodziło o króla Stasia.


Z Indii do Meksyku


Hanna Kot przyjechała do Meksyku w 1986 roku. Męża, Meksykanina, poznała w Polsce, kiedy robił doktorat z rybołówstwa w Akademii Rolniczej. Bez znajomości języka ciężko by mu było znaleźć pracę, dlatego zdecydowali się na wyjazd z Polski. Początkowo Meksyk wydawał się Hannie mało egzotyczny w porównaniu z Indiami, gdzie przez cztery lata studiowała orientalistykę. Tak było do dnia, kiedy zobaczyła ruiny indiańskiego miasta El Tajin w stanie Veracruz. Piramida była schowana w dżungli, porośnięta trawą, iguany wygrzewały się na słońcu. Wydawało jej się, że odkryła nieznaną cywilizację.





Hanna tęskni za Polską. Ale to w Meksyku ma rodzinę, dom i pracę. Ojczyznę stara się odwiedzać raz do roku. Z meksykańską Polonią długo nie miała kontaktu. W 2000 roku poprzednia kierowniczka szkoły polskiej zaproponowała jej poprowadzenie zajęć z historii. - W Indiach też uczyłam polskie dzieci tego przedmiotu. Przyjęłam więc ofertę - mówi. - Na początku miałam spore problemy z mówieniem po polsku na lekcjach, bo nie posługiwałam się tym językiem na co dzień. Zacinałam się, brakowało mi słów. Teraz coraz gorzej mówię po hiszpańsku - śmieje się.

Obecnie w tygodniu prowadzi meksykańskie przedszkole muzyczne oraz akademię muzyczną dla młodzieży i dorosłych w mieście Meksyk, a w soboty jeździ na zajęcia do szkoły polonijnej.


Dla około 30 dzieci


Szkół przy polskich placówkach dyplomatycznych jest dzisiaj około 70 w 35 krajach. W sumie mają ponad 17 tysięcy uczniów. Większość szkół została utworzona przez polski rząd w 1973 roku z myślą o dzieciach dyplomatów i innych polskich pracowników tymczasowo przebywających poza krajem. W ciągu tygodnia dzieci chodziły do lokalnych szkół, a w soboty - na zajęcia uzupełniające do polskiej szkoły. Początkowo w polonijnych placówkach program zajęć był taki sam jak w kraju, a uczniowie na koniec roku dostawali świadectwo i mogli przystąpić do polskiej matury.


W pewnym momencie okazało się jednak, że polska szkoła w Meksyku ma tylko siedmioro podopiecznych, w tym pięcioro to dzieci ówczesnego ambasadora. Planowano ją zamknąć. Nie doszło do tego, ponieważ zmieniły się przepisy - do tych placówek zaczęły być przyjmowane także dzieci Polaków stale zamieszkałych za granicą oraz osób bez obywatelstwa polskiego. - W tej chwili na liście mamy około 30 uczniów, których oboje lub jedno z rodziców pochodzą z Polski - mówi Hanna. - Niektóre z dzieci przyjeżdżają na lekcje z innych miast.




Polska szkoła w Meksyku utrzymywana jest za rządowe pieniądze. Zatrudnia historyka, polonistę oraz nauczycielkę edukacji wczesnoszkolnej. W 2010 roku zmieniono program zajęć i obecnie odbywają się tutaj lekcje z języka polskiego i wiedzy o Polsce. Szkoła jest podzielona na podstawówkę, gimnazjum i liceum, ale jeśli w klasie jest mniej niż siedmioro uczniów, to roczniki się łączy.

Hanna Kot uczy w szkole podstawowej i w liceum wiedzy o Polsce, czyli historii z elementami geografii. Zauważyła, że najmłodszych uczniów najbardziej interesują królowie, wojny oraz zamki. Na jednych zajęciach rozmawiali o husarii i Janie III Sobieskim. Uczniowie byli zachwyceni tematem, bo polska historia bardzo różni się od meksykańskiej.


- Wiedzą sporo o miejscach w Polsce, z których pochodzą ich rodzice, bo tam jeżdżą na wakacje. Na przykład mama rodzeństwa, które się u nas uczy, jest z Krakowa. Oni uwielbiają Kraków i opowiadają innym dzieciom krakowskie legendy - opowiada Hanna.


Z Rumunii do Meksyku


Łukasz Grodziński, polonista, stoi przy tablicy w jednym z pomieszczeń, które ambasada zgodziła się udostępnić szkole na poprowadzenie lekcji. Przy długim stole siedzi grupka dzieci.


- Dzisiejszy temat to "Moje ulubione miejsce" - mówi. - Do opisania tego miejsca posłużą nam przymiotniki. Jakie jest twoje ulubione miejsce? - pyta jedną z uczennic.     


- Moje ulubione miejsce to Paryż.


- A twoje? - wskazuje ręką na chłopca w zielonym sweterku.


- Jak się mówi po polsku "centro comercial"? - pyta.


- Galeria handlowa.


Łukasz pochodzi z Jeleniej Góry. Po ukończeniu polonistyki rozpoczął studia doktoranckie, a potem zaczął uczyć języka polskiego w jednym z liceów w Poznaniu. W pewnym momencie został bez pracy. Przez rok wysłał CV do różnych szkół i firm, jednak telefon nie dzwonił. Wtedy usłyszał o Ośrodku Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą. Wkrótce dostał pracę nauczyciela języka polskiego w Rumunii i zamieszkał na Bukowinie.

Łukasz uważa, że Rumuni mentalnie przypominają Polaków. I podobnie jak my emigrują na Zachód. Dlatego dzieci polskiego pochodzenia nie miały motywacji, żeby się uczyć języka swoich przodków. Kiedy więc dowiedział się, że w Meksyku jest potrzebny polonista, kupił bilet, spakował walizkę i poleciał do miasta Meksyk. Mieszka tutaj już od czterech lat.





- Kraj jest fascynujący, ale emigracja bywa uciążliwa - mówi. - Człowiek jest poza swoim językiem, kulturą i wszystkim, co znane i bliskie. Doskwiera tęsknota za znajomymi i rodziną. Do tego sama Polonia nie jest zbyt duża, w całym Meksyku mieszka około pięciu tysięcy osób.

 "Mama tęskni za Polską"


Aleksander, wysoki, szczupły chłopak z ciemnymi włosami, siedzi w jednej z sal i czyta "Ferdydurke" Gombrowicza. Do szkoły polskiej w Meksyku chodzi od trzynastu lat. W tym roku kończy naukę i rozpoczyna studia w Queretaro.


- Kiedy byłem mały, nie chciałem tutaj przyjeżdżać - mówi piękną polszczyzną. -  Mieszkamy w Toluce i dojazd do miasta Meksyk zajmuje sporo czasu. Mamie jednak zależało, żebyśmy z siostrą chodzili na zajęcia. Ona mieszka w Meksyku 28 lat, do tej pory nie ma obywatelstwa meksykańskiego i tęskni za Polską. Chociaż raz na tydzień chciała mieć kontakt z Polakami.

Mama Aleksandra od urodzenia mówi do niego i jego siostry po polsku. W święta Bożego Narodzenia zawsze przygotowuje pierogi, barszcz czerwony i wszyscy dzielą się przy stole opłatkiem. Ulubionym serialem Aleksandra są "Czterej pancerni i pies". Po raz pierwszy obejrzał go z mamą.





Aleksander mniej więcej co dwa lata odwiedza rodzinę w Nowym Sączu i Krakowie. Bardzo lubi Polskę, ale jeszcze nie zdecydował, gdzie zamieszka na stałe. - Świadectwo szkoły polonijnej nie pomoże mi w dostaniu się na studia w Polsce - mówi.

Pięcioro studentów


Hanna, żeby prowadzić szkołę, przez ostatnich kilka lat zrobiła trzy dodatkowe podyplomówki. Zdobyła też dyplom z historii i stopień nauczyciela kontraktowego. Studiowała online, na własny koszt, i na wszystkie egzaminy leciała do Polski.         


- Zrobiłam to, bo mam świadomość, że szkołę prawdopodobnie by zamknięto z braku wykwalifikowanej osoby na moje miejsce. W tej chwili mija 17 lat mojej pracy tutaj. Szkoda by było to zostawić - mówi.


Wcześniej w Ameryce Łacińskiej działały również placówki w Argentynie, na Kubie i w Brazylii. Wszystkie poza Meksykiem zamknięto. Tamtejsza Polonia może uczyć się teraz języka tylko w społecznych centrach kulturalnych lub przy kościołach.


- Uważam, że polska szkoła, taka jak nasza, ma sens - mówi Hanna. - W domu trudno jest nauczyć dziecko mówić po polsku. Wiem to z własnego doświadczenia, bo mam syna, który tak sobie zna nasz język. Jak był mały, mówił po polsku, potem nie chciał ze mną w tym języku rozmawiać, bo żadna z mam jego kolegów tak nie mówiła. Dopiero kiedy zaczęłam tutaj uczyć, zabierałam go na moje zajęcia jako wolnego słuchacza.


Do tej pory pięcioro absolwentów szkoły rozpoczęło studia w Polsce. Wśród nich jest dwóch Meksykanów, których Polak uczył gry na skrzypcach i za jego namową postanowili kontynuować naukę w jego ojczystym kraju. W liceum zaczęli przychodzić na sobotnie zajęcia, a po trzech latach wyjechali na polską uczelnię, znając język polski w stopniu średnio zaawansowanym.


- W Meksyku dzieci są wychowywane bezstresowo i ciężko je do czegoś zmusić. Gdyby nie chciały tutaj przychodzić, toby tego nie robiły - przyznaje 
kierowniczka szkoły.


Tekst ukazał się na gazeta.pl

Polska modelka w Meksyku

O Dorocie Żmijeskiej, polskiej modelce w Meksyku, reportaż do obejrzenia na Dzień Dobry Tvn