sobota, 24 stycznia 2015

Monica Serrano, konna toreadorka: Każdego popołudnia byłam bliska śmierci

Z Monicą Serrano, jedyną konną toreadorką w Meksyku, umawiam się na rozmowę na jej ranczu niedaleko Mexico City. Oprowadza mnie po stadninie, gdzie znajdują się jej konie sprowadzone z Portugalii. - Moje konie są waleczne, nie boją się byków - mówi. Jeździ z nimi na korridy po całym świecie.



Monica zatrzymuje się przy boksie Gaudiego. Częstuje go bananem, a koń rży z radości. Dwa miesiące temu przeżyli wypadek. Gaudi poślizgnął się w czasie korridy, Monica upadła na ziemię i zaatakował ją byk. Miała złamany nos i wstrząśnienie mózgu. Dzisiaj po zranieniu nie widać już śladu.

Do stadniny wchodzi starsza kobieta o śniadej twarzy, która pracuje na ranczu, odkąd pamięta. Podaje nam po kieliszku tequili. - Już robię tortille i mięso na obiad - mówi. Monica tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje kilka poleceń swoim pracownikom i wyprowadza Gaudiego z boksu. Dosiada konia i wjeżdża z nim na arenę korridę, którą wybudowano obok stadniny.

Po chwili wbiega tam jałówka. Krowy najbardziej przypominają byka, więc to z nimi Monica najczęściej przygotowuje się do korridy. Krowa atakuje konia. Monica pozwala jej zbliżyć się do siebie, koń wycofuje się bokiem i w ostatnim momencie udaje mu się uniknąć uderzenia. Dziewczyna podnosi lancę i wbija ją w grzbiet krowy. Krew spływa strużkami po boku zwierzęcia, które naciera na nią z jeszcze większą agresją.



Jak odkryłaś, że chcesz zostać konną toreadorką?

- Mój tata, Ramon Serrano, był znanym konnym toreadorem w Meksyku, od dziecka go podziwiałam. Co prawda kiedy widziałam go po raz pierwszy na korridzie, bardzo się wystraszyłam... Miałam wtedy siedem lat i nie rozumiałam, co się dzieje. Z czasem walki byków zaczęły bardziej przykuwać moją uwagę. Jeździłam z rodzicami do Hiszpanii, Francji, Portugalii, gdzie poznałam wielu konnych toreadorów. Szybko zrozumiałam, że w konnej walce z bykami technika jest bardzo trudna i trzeba być gotowym do wielu poświęceń, żeby odnieść sukces. Dzisiaj jesteśmy z tatą wielkimi przyjaciółmi i łączy nas relacja uczeń - nauczyciel. Jemu zawdzięczam całą wiedzę na temat korridy.

Jakich rad udzielił ci tata?

- Żaden nauczyciel, za żadne pieniądze, nie byłby w stanie nauczyć mnie tego, czego dowiedziałam się od taty. Zawsze byłam bojaźliwa i wolałam patrzeć na byki z oddali. I on pewnego dnia mi powiedział: „Monica, technika pokona strach”. Chodziło mu o to, że trzeba dużo trenować. Jest to jedna z lekcji, za które jestem mu wdzięczna.

Czego się bałaś?

- Bałam się, że byk mnie złapie albo że mój koń się przewróci i stanie mu się krzywda. Bałam się, że ludzie powiedzą, że jestem do niczego w roli toreadorki. Zawsze strach był obecny w moim życiu. Oczywiście nadal boję się byków, ale już nie wpadam w panikę na ich widok.

Kto nauczył cię jeździć konno?

- Mój tata. Miał piękne ranczo niedaleko Mexico City, gdzie hodował konie, krowy i byki. Spędzaliśmy tam weekendy. Pamiętam, że jeździłam z tatą po polach i dużo rozmawialiśmy. Opowiadał mi też o bykach. Bardzo lubiłam patrzeć, jak walczy z krowami, żeby przygotować się do korridy. Zdarzało się, że uciekałam ze szkoły na ranczo, aby pojeździć konno.

Kiedy skończyłam college, poprosiłam tatę, żeby wysłał mnie do Portugalii na naukę konnej walki z bykami. Tata wynajął dla mnie hacjendę blisko Lizbony i podarował dwa konie do ćwiczeń. Przez większość czasu uczyłam się pod jego czujnym okiem. Po trzech latach wróciłam do Meksyku i poszłam na studia biznesowe, ale myślami byłam przy korridzie. Nie mogłam skoncentrować się na niczym innym, dlatego myślę, że korrida jest nieodłączną częścią mnie. To moja wielka pasja.

Ważne, żeby w życiu mieć pasję?

- Oczywiście. W życiu o to chodzi, żeby mieć pasję. Każdy musi mieć jakąś motywację, jeśli chce się być w czymś naprawdę dobrym. Mam trzy pasje: moi synowie, mój tata i moje konie. Te pasje sprawiają, że chcę iść do przodu, rozwijać się. Nawet jeśli się potknę, zabłądzę i nie będę mogła znaleźć drogi, to dzięki nim szybko uda mi się podnieść.



Czy zainteresowanie korridą odbiło się na twoim życiu osobistym?

- Nie chciałabym, żeby to, co robię, miało wpływ na życie moich dzieci, a reszta mnie nie interesuje. Moi synowie mają dzisiaj 6 i 10 lat. Nie chodzą na korridy, ale cieszą się, widząc mnie zadowoloną. Często mówią o mnie swoim kolegom. „Mamo, przyjdź do szkoły i opowiedz, co robisz i jak to robisz” - proszą.

Chcesz, żeby poszli w twoje ślady?

- Moi synowie lubią piłkę nożną. Mam nadzieję, że zostaną piłkarzami i nie będą mieć nic wspólnego z bykami.

Jak twoja mama zareagowała, gdy dowiedziała się, że chcesz zostać konną toreadorką?

Mój tata się cieszył, a mama nie była zachwycona tym pomysłem. Jej nie podobają się korridy. Chyba dlatego nie za bardzo jest częścią mojego życia i mojego świata... Na początku przychodziła na korridy, ale już tego nie robi, bo się o mnie boi. Zwłaszcza ostatni wypadek wzbudził w niej niepokój. Jednak zdaje sobie sprawę, że jeśli codziennie będę ćwiczyć z moimi końmi, to wszystko powinno skończyć się dobrze.

Co to był za wypadek?

- Dwa miesiące temu miałam wypadek na korridzie w Pachuce. Mój koń się poślizgnął, spadłam z niego i zaatakował mnie byk. Złamałam nos, krew leciała mi z ust, a ja podniosłam głowę, żeby zobaczyć tylko, czy mój koń jest bezpieczny. Na szczęście nic mu się nie stało.

Dla mnie to była trauma. Prawdę mówiąc, takie przeżycie sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, czy jest to coś, czego naprawdę chcesz. Czy nie lepiej pojechać na plażę, opalać się i popijać pina coladę?

Do jakich wniosków doszłaś?

- Chcę nadal to robić i być najlepsza na świecie.



Po czym poznasz, że jesteś najlepsza?

- Kiedy wyjdę na arenę i zobaczę, że wzbudzam w ludziach wielkie emocje, to będę wiedziała, że jestem najlepsza. To nie jest piłka nożna, że strzelasz gola i wygrywasz. Co prawda sędzia i publiczność mogą nagrodzić toreadora uchem byka za dobrą walkę, ale dla mnie najwyższą nagrodą są oklaski. To jest jak z byciem piosenkarzem - jeśli dobrze śpiewasz, to ludzie chcą cię słuchać.

Jakie miejsce w kulturze meksykańskiej zajmuje korrida?

- Korrida w Meksyku jest już od prawie 500 lat. Wielu ludziom podobają się walki byków, niektórzy z tego żyją i dużo osób chce nas oglądać. Sezon na korridy trwa od końca do początku pory deszczowej. Teraz w lutym i w marcu będę jeździć po całym Meksyku od jednej korridy do drugiej.

Co jest najważniejsze, żeby zostać dobrym konnym toreadorem?

- Najpierw trzeba nauczyć się jeździć konno. Jeśli nie umiesz dobrze jeździć, to nie możesz walczyć z bykami. Myślę, że niektórzy konni toreadorzy nie są w stanie przekroczyć pewnej granicy przez to, że słabo jeżdżą. Oczywiście ja też każdego dnia się uczę czegoś nowego. W tej chwili mam w stadninie 16 koni, z których 7 jeździ ze mną na korridy. Każdy koń jest inny, każdy jest moim nauczycielem.

Koń jest dla mnie najlepszym partnerem i towarzyszem. Musi mi ufać w stu procentach tak samo jak ja jemu, ponieważ możemy też niezamierzenie stać się swoimi największymi wrogami. Koń jest żywą istotą, która czuje strach podobnie jak ludzie. Gdy stajemy naprzeciwko byków, które są silnymi bestiami, to musimy użyć inteligencji. Moje konie ufają mi na tyle, że pozwalają się zbliżyć do siebie bykom. Niektórym może się wydawać, że nie jesteśmy już w stanie uciec bestii, ale nam się udaje.

Jak często ćwiczysz z końmi?

- Staram się ćwiczyć sześć razy w tygodniu, chociaż nie muszę tak często, bo nigdy nie tracę wyczucia z końmi i bykami. Prawda jest taka, że im więcej umiesz, tym bardziej ryzykujesz. Przyznam, że w zeszłym roku każdego popołudnia byłam bliska śmierci. Pozwalałam, żeby byk zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość albo ja zbliżałam się z koniem do byka. Czasem tylko dzięki szczęściu nic mi się nie stało.

Nauczyłaś się dobrze jeździć. I co dalej?

- Uczysz się stawać naprzeciwko byka. Dowiadujesz się, w którym momencie usunąć się na bok. Co zrobić, żeby nie dotknąć byka, i jak poradzić sobie w sytuacji zagrożenia życia.



W jaki sposób możesz uniknąć byka?

- Musisz nauczyć się dobrze z nim walczyć i mieć bardzo dobre konie. Jeśli brakuje ci techniki albo twój koń nie jest dobry, to byk w ciebie uderzy. Nauczy się twojego sposobu walki szybciej, niż będziesz w stanie uciec.

Kim jest dla ciebie byk?

- Byk jest moim najlepszym przyjacielem, bo dzięki niemu udaje mi się odnieść zwycięstwo. To ja, przez mój brak zdecydowania, mogę stworzyć dla siebie zagrożenie.

Czy pamiętasz byka, który najbardziej cię wystraszył?

- Tak, był to byk, z którym walczyłam po raz pierwszy przed publicznością. Miałam wtedy 19 lat. Wszystko się udało, ale bałam się, bo nigdy wcześniej nie stanęłam naprzeciwko byka na arenie pełnej ludzi. Na szczęście wszyscy okazali mi mnóstwo serdeczności. Wiedzieli, że nie mam doświadczenia, więc jeszcze bardziej zagrzewali mnie do walki i byli w stanie wybaczyć mi błędy.

Umiesz przewidzieć, w jaki sposób zachowa się byk?

- Czasami jestem w stanie przewidzieć, co zrobi. Niektóre byki wychodzą i biegają dookoła, ale są też takie, które stają na środku, patrzą na mnie i czekają w bezruchu. Taki zdystansowany byk jest dużo trudniejszym przeciwnikiem. Potrafi napaść w najmniej oczekiwanym momencie.

Walka z bykiem to oszukiwanie, ale bez kłamania. Byki są bardzo inteligentne, im starsze, tym szybciej się uczą. Jeśli ja za każdym razem skręcam w lewo, on w końcu będzie wiedzieć, z której strony ma mnie zaatakować. Dlatego trzeba mieć dużo wyczucia, żeby oszukać byka. Co prawda nie jest to łatwe, ale jeszcze trudniej jest zmylić mojego tatę. On jest najtrudniejszym bykiem, z jakim przyszło mi się zmierzyć.

Czy ktoś w rodzinie poza waszą dwójką ma coś wspólnego z korridą?

- Nie, mój tata wychował się w mieście i jako pierwszy w rodzinie został konnym toreadorem. Któregoś dnia zobaczył walki byków, chciał spróbować swojego szczęścia i okazało się, że ma do tego talent.

Mam cztery siostry, ale tylko ja zainteresowałam się końmi i bykami. Zabrałam się do nauki dosyć późno, bo konni toreadorzy w Portugalii zaczynają uczyć się techniki od siódmego roku życia. Zresztą konna korrida wywodzi się z Portugalii i tam bardziej się nią interesują.



Gdzie poza Portugalią i Meksykiem jest obecna konna korrida?

- W Hiszpanii, Francji, Ekwadorze, Kolumbii, Portugalii, Peru, Stanach Zjednoczonych i w Chinach. Nie byłam jeszcze w Peru, w pozostałych krajach już startowałam. Poszczególne kraje różnią się zasadami, na przykład w Portugalii nie zabija się byka, w przeciwieństwie do choćby Francji, Meksyku czy Hiszpanii.

Jakie są etapy walki z bykami?

- Walka składa się z trzech etapów. W pierwszej części wypuszczają byka na arenę, a ja wbijam mu w grzbiet lancę. Byk w ten sposób staje się bardziej agresywny, naciera z większą siłą. W drugiej części wbijam w jego grzbiet krótkie włócznie, które zostają w ciele. Sama decyduję, czy muszę wbić jedną, dwie czy trzy włócznie. Nigdy nie wbijam czterech. To z kolei pomaga mi wodzić byka. W trzeciej części zabijam byka cienką szpadą.

Zgodzisz się z królem Hiszpanii Juanem Carlosem, który twierdzi, że korrida jest rodzajem sztuki łączącej w jedną całość choreografię, muzykę i kostium, a toreador jest rzeźbiarzem, który zamiast gliny urabia zwierzę?

- Kiedy jestem na korridzie, nie gram, tylko jestem sobą. Należy jednak tak pięknie współgrać z bestią, żeby dotrzeć z tym przekazem do duszy ludzi. Podobnie jak w teatrze publiczność powinna czuć to, co robię.

Na każdej korridzie zabijasz dwa byki. Ile korrid masz zaplanowanych w tym roku?

- Około czterdziestu.



Smutna statystyka... I za każdym razem zwierzę umiera na oczach widowni. Dlaczego trzeba zabić byka? Czy to jest twoim zdaniem konieczne?

- Moja rodzina hoduje byki na wsi. To miejsce jest spektakularne. Byki żyją tam przez kilka lat wolne, dostają najlepsze jedzenie i nikt im nie przeszkadza. Jeśli komuś nie podoba się korrida, powinien zobaczyć, w jakich warunkach żyją tam byki. Dopiero 4,5-letnie nadają się do walki. Trzeba też pamiętać, że byki, z którymi walczę, zostały wyhodowane specjalnie na potrzeby korridy.

Czy publiczność bardziej interesuje się tradycyjną korridą czy konną walką z bykiem?

- Jeśli na arenie jest toreador i przejedzie jeden na koniu, to wszyscy ludzie oglądają się za koniem. Ale nie potrafię powiedzieć, co jest bardziej popularne.

Dużo kobiet zajmuje się konną walką z bykiem?

- Pierwszą konną toreadorką w Meksyku była Karla Sanchez, ale w tej chwili jestem jedyną kobietą walczącą na koniu. Chyba dzieje się tak dlatego, że jest to droga pasja. Konie są drogie, podobnie jak ich utrzymanie, jedzenie, weterynarze, transport, ubrania. Trzeba zainwestować dużo czasu i pieniędzy w trening, zanim zacznie się zarabiać. Niektórzy wydają na naukę, a i tak nic nie zarobią.



Publiczność traktuje w taki sam sposób mężczyzn toreadorów i kobiety toreadorki?

- Publiczność uwielbia kobiety. Mężczyźni, wiadomo dlaczego... Z kolei kobiety mogą się z nami identyfikować. Inni toreadorzy też zawsze dobrze mnie traktowali. Do momentu, w którym stałam się lepsza od nich. Kiedy zauważyli, że ludzie bardziej mnie lubią, zaczęli mnie nienawidzić. Natomiast dla byka nie ma znaczenia, czy jestem kobietą czy mężczyzną. Czy jestem wysoka czy niska, biedna czy bogata.

Ale niektórzy twierdzą, że kobiety do pewnych zadań się nie nadają, bo są zbyt emocjonalne, nie potrafią zachować zimnej krwi...

- To akurat mi się podoba, bo my, kobiety, jesteśmy bardziej autentyczne. Nie myślimy tylko głową, ale mamy uczucia, pasję i potrafimy to pokazać. Moim zdaniem to bardzo ważny element. Poza tym kobiety są tak samo odważne jak mężczyźni, jeśli nie bardziej, a wbicie szpady w byka kosztuje je tyle samo wysiłku.

Monica Serrano Velarde. Pochodzi z Mexico City i jest córką znanego konnego toreadora Don Ramona Serrano. W roli konnej toreadorki zadebiutowała w 2001 w Tecamac w stanie Meksyk. Na Arena Mexico, najstarszej i najważniejszej arenie walk byków w Meksyku, po raz pierwszy zaprezentowała się 14 sierpnia 2005 r. W 2014 roku dwa razy wynoszono ją z areny na ramionach i nagrodzono ją pięcioma odciętymi uszami w czterech korridach. Jej strona na Facebooku ma ponad 70 tysięcy fanów.

Tekst się ukazał w "Weekendzie" na stronie Gazety Wyborczej

niedziela, 18 stycznia 2015

Elena Poniatowska: Ludzie, o których i dla których chcę pisać, nie umieją pisać ani czytać

Z najsłynniejszą meksykańską reporterką i polską księżniczką spotykamy się w jej domu w kolonialnej dzielnicy Chimalistac w Mexico City. Elena Poniatowska ma 82 lata i pisze bez ustanku. Zapytana, o czym warto pisać, odpowiada bez zastanowienia: - Przede wszystkim trzeba robić to dobrze.



Pracuje pani nad książką o rodzie Poniatowskich?


- Chciałam zrobić książkę tylko o Stanisławie Auguście Poniatowskim, bo wydawało mi się, że był dobrą osobą. Napisałam już kilka rozdziałów i zdałam sobie sprawę, że Katarzyna Wielka go „zjadała”. Muszę dowiedzieć się więcej o nim i o Polsce, żeby dalej pracować, ale nie jest mi łatwo, bo nie mówię po polsku i mam dostęp tylko do książek w języku francuskim, hiszpańskim i angielskim.

Urodziła się pani we Francji, mieszkała tam pani przez pierwszych dziesięć lat życia. Kiedy dowiedziała się pani, że jest spokrewniona z byłym królem Polski?


- Usłyszałam o tym od mojego dziadka Andrzeja Poniatowskiego. Razem z siostrą zamieszkałyśmy w jego domu przed wyjazdem do Meksyku, bo kiedy wybuchła wojna, moja mama zaczęła prowadzić karetkę, a tata został żołnierzem, dołączył do oddziałów generała de Gaulle'a w Afryce.

Pani rodzina miała we Francji kontakt z innymi Polakami?


- Tak, dziadek był przewodniczącym Stowarzyszenia Świętego Kazimierza, tam między innymi Paderewski grał koncerty dla Polonii. Za to moja mama przyjaźniła się z generałem Sikorskim. Miałam też kuzyna Mario Andre, bardzo przystojnego, który zginął w czasie walk w Polsce. On był jedynym Poniatowskim z mojego pokolenia, który nauczył się polskiego. Mój tata nie mówił po polsku, bo trzeba pamiętać, że Poniatowscy przenieśli się do Francji w XVIII wieku, po ucieczce Stanisława Augusta do Rosji.

Była pani z wizytą w Polsce ze swoją mamą tylko raz, w 1965 roku.


- Do Polski zaprosił nas Aleksander Becker, on był doradcą ds. kultury w Ambasadzie Polski w Meksyku. To było niedługo po wojnie, w Warszawie wciąż wiele domów odbudowywano. Odwiedziłyśmy też Gdańsk i Kraków, gdzie stoi grób Józefa Poniatowskiego. Dzięki Aleksandrowi Beckerowi przyjęli mnie ministrowie, poznałam jakichś malarzy, pisarzy i przeprowadziłam wiele wywiadów.

Kogo pani poznała?


- Pamiętam, że zrobiłam wywiad z Kazimierzem Brandysem i jednym grubym politykiem, Cyrankiewiczem. W czasie każdego wywiadu proponowano mi ciasto czekoladowe, bardzo ciężkie, i wódkę. Jeśli proponują ci wódkę o dziesiątej i jest to twój pierwszy wywiad, to o piętnastej szybujesz w przestworzach. Niestety, nie słyszałam wtedy jeszcze o poetce... Tej, co dostała Nagrodę Nobla...

O Wisławie Szymborskiej?


- Nie umiem wymówić jej imienia. Wisława? Potem zrobiłam prolog do jej tomiku wierszy w języku hiszpańskim. Szymborska nawet przetłumaczona - a tłumaczenie jest zawsze gorsze od oryginału - wydała mi się niezwykłą poetką. Często wspominam Polskę w moich książkach, nawet w książce „Wszechświat albo nic” pojawia się Polska i Polki.

Dlaczego Polki?


- Wiadomo, że Polki to piękne kobiety. Przewodniczka, która oprowadzała mnie i moją mamę po Polsce, pytała, co takiego jedzą Meksykanie, bo wszyscy, których spotykała, byli nie do zniesienia. Przytulali ją, łapali za rękę, zachowywali się jak szaleni!



W 1942 roku wyjechała pani z mamą i siostrą z Francji do Meksyku, później dołączył do was pani tata. Tutaj mieszkała Elena Iturbe de Amor, pani babcia ze strony mamy. Czy to ona pokazała wam Meksyk?


- Nie, moja babcia zachowywała się i żyła jak typowa Francuzka. Ona, moja prababcia i mama urodziły się we Francji. Rodzina mojej mamy zamieszkała w Meksyku, bo mieli tutaj hacjendy, ale stracili wszystko w czasie rewolucji w 1910 roku.

Dlaczego księżniczka chciała zostać dziennikarką?


- Chciałam coś zrobić z moim życiem, jak każdy normalny człowiek. O wszystkim zadecydował przypadek. Zaczęłam pracować w piśmie „Excelsior” z dnia na dzień, bez żadnej znajomości dziennikarstwa, a co gorsza, bez znajomości Meksyku, bo po przyjeździe zamieszkałam we francuskiej dzielnicy Mexico City, a potem rodzice wysłali mnie na cztery lata do szkoły sióstr zakonnych w Stanach Zjednoczonych. Od początku pracy w gazecie zaczęłam robić wywiady ze znanymi ludźmi, byłam reporterką, a nawet nie wiedziałam, kim jest Diego Rivera.

Zapamiętała pani któryś ze swoich pierwszych wywiadów?


- Nie myślę o przeszłości, bo mam 82 lata i straciłabym na to bardzo dużo czasu. Myślę o tym, co mam zrobić jutro.

A co ma pani zrobić jutro?


- Mam rozdać dyplomy w jednej szkole, udzielić kilku wywiadów... Rzeczy, które robię, bo mnie o to proszą, ale których nie chcę robić.

Diega Riverę, znanego meksykańskiego malarza, poznała pani w latach 50. To był jedyny wywiad, na który pojechała pani ze swoją mamą. Bała się puścić panią samą, bo Rivera raz namalował w negliżu pani ciocię, Pitę Amor. Czy mistrz panią onieśmielił?


- Absolutnie nie, Diego Rivera był bardzo sympatyczny. Bardzo lubił zainteresowanie swoją osobą, lubił, kiedy tłum dziennikarzy szedł za nim jak muchy do lepu.

Mówi się, że był kobieciarzem. Kokietował panią?


- Nie, poznałam go, gdy był już starszym człowiekiem, kilka lat przed śmiercią.

Zapytała go pani, co jest dla niego największym szczęściem, a on stwierdził: „Nie urodzić się”. Jak na to samo pytanie odpowiedziałaby Elena Poniatowska?


- Mieć o trzydzieści lat mniej i wiedzieć o życiu tyle, ile wiem teraz. Dla mnie to byłoby wielkie szczęście, ale, niestety, to się nie zdarzy. Chciałabym być bardziej inteligentna, mądra, iść na uniwersytet, bo tego nie zrobiłam, i przede wszystkim być bardziej zdyscyplinowana, więcej pracować. Jeśli chodzi o rodzinę, to chciałabym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Oczywiście nie każdego dnia, bo to by znaczyło, że są idiotami, ale żeby generalnie mieli powody do radości.



Często wracała pani w swojej twórczości do tematu Diega Rivery. Po jego śmierci napisała pani książkę „Kochany Diego, całuje cię Quiela”...


- Poproszono mnie o napisanie prologu do dwóch książek [„Wyjątkowa” i „Święto Narodowe” - przyp. autorki] Lupe Marin, drugiej żony Diega Rivery. Żeby napisać prolog, przeczytałam „Niezwykłe życie Diega Rivery” Bertrama Wolfe'a. Tam odkryłam postać Angeliny Beloff, jego pierwszej żony. To mnie zainspirowało.

Książka „Kochany Diego, całuję cię, Quiela” jest zbiorem wymyślonych listów, które równie dobrze mogłaby wysłać pierwsza żona malarza z Paryża do Meksyku... Czy wcielając się w rolę porzuconej, zapomnianej przez malarza kobiety, zmieniła pani zdanie na jego temat?


- Nie, nie jest ważne, co ja myślę i czego nie myślę. Chciałam po prostu opowiedzieć historię miłości kobiety do mężczyzny, a czytelnicy mogą wyrobić sobie zdanie na podstawie książki.

Czy temat Diega Rivery jest już zamknięty?


- Właśnie pracuję nad książką o jego drugiej żonie, bo to był fascynujący okres w historii Meksyku, kraj po okresie korupcji politycznej domagał się rozwoju.

Niektórzy twierdzą, że film dokumentalny stawia granice, w filmie fabularnym można te granice przekroczyć. Kiedy pisze pani powieść zamiast reportażu, udaje się pani wejść głębiej w bohatera?


- To są dwie prędkości. Reportaż jest szybki, kronika jest szybka, trzeba tekst oddać na czas, a następnego dnia, jak się go czyta w gazecie, to myśli się: Jaka szkoda, mogłam to zrobić lepiej. Pisząc powieść, masz więcej czasu na szczegóły, chociaż i tak często wydawca stoi nad tobą i mówi: Oddaj już, oddaj, oddaj, bo chce przedstawić książkę na targach w Guadalajarze.

Dlaczego w ogóle pani pisze?


- Teraz piszę, bo mnie o to proszą, ale tak poza tym to jest impuls, mój sposób na życie. Pisanie i uczestniczenie w życiu mojego kraju to są moje dwie niezmienne pasje. Inną moją pasją są ludzie, bo pisząc, spotykam ich i zadaję im pytania. Zadaję im pytania i wciąż nie wiem, dlaczego, na co i po co tutaj jesteśmy. Nadal szukam odpowiedzi.

Chodzi pani do kościoła?


- Zostałam wychowana na katoliczkę, ale nigdy nie chodzę do kościoła, chociaż może jak stanę nad grobem, to będę chciała rozmawiać z Bogiem, aniołami, mamą? Nie wiem.

Ale wierzy pani w Boga?


- Wierzę, że jest jakiś początek wszystkiego. Wzrusza mnie wiara ludzi.

O czym warto pisać?


- Przede wszystkim trzeba robić to dobrze, a po drugie, pisać na tematy, które ciebie interesują. Mnie zawsze interesowało to, co się dzieje w Meksyku. Gdybym urodziła się tutaj, na pewno byłoby dla mnie normalne widzieć ludzi bez butów na ulicy i głodujących, ale ponieważ przybyłam z zewnątrz, zszokowało mnie to i piszę, o czym piszę.

Jedną z pani pierwszych książek była przetłumaczona również na język polski „Do sępów pójdę” o życiu Jesusy, prostej kobiety ze stanu Oaxaca. Gdzie ją pani poznała?


- Jesusę zobaczyłam w budynku w centrum miasta, gdzie prała ubranie. Usłyszałam ją i mnie zafascynowała, dlatego postanowiłam odwiedzić ją w domu. Na początku źle mnie traktowała, powiedziała, że nie ma czasu ze mną rozmawiać, ale ja tak nalegałam, że się zgodziła.



Dlaczego panią zafascynowała?


- Była to kobieta odważna, nigdy nikogo o nic nie prosiła, umiała sama o siebie zawalczyć. Ona była też bardzo inteligentna, zgadywała intencje innych osób, nie żyła w iluzji.

Ryszard Kapuściński, najbardziej znany w świecie polski reporter, również mieszkał w Meksyku, pracował tutaj dla PAP. Mieliście okazję się spotkać?


- Poznałam go w Nowym Jorku, później widzieliśmy się tutaj, w Meksyku. Posadzili mnie na obiedzie obok niego, ale nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy.

Kapuściński napisał: Na całym tym ogromnym obszarze od południa Meksyku po krańce Ameryki Południowej nierówności mają swoje kolory: biały jest na ogół człowiekiem zamożnym czy średnio zamożnym. Bieda jest kolorowa. Czy w związku z tym, że jest pani biała, miała pani wygodne życie w Meksyku?


- Oczywiście, wciąż mam wygodne życie w Meksyku, ale nie przez to, że jestem biała, tylko dzięki koneksjom moich przodków. Chociaż gdybym była dziewczyną o ciemnej karnacji, córką jednego z polityków, to też żyłabym na wysokim poziomie, korzystając z pieniędzy, które ukradł mój tata, prawda?



Z reguły ludzie z klasy średniej w Meksyku nie chcą mieszać się z biednymi, starają się od nich odgrodzić. Tymczasem w jednym z wywiadów powiedziała pani, że chciała w swoich reportażach dać głos ludziom, którzy go nie mają.


- Wszyscy mają głos i nie muszę nikomu dawać głosu, ale myślę, że to, co jest kluczowe, to żeby być uważnym i słuchać, co mówią ludzie. W Meksyku nie wiesz, dla kogo piszesz, i nie wiesz, ilu czytelników ma gazeta, ale ogólnie niewielu, nie ma ich tylu, ilu jest we Francji czy w Polsce. Ludzie, o których i dla których chcę pisać, nie mają nawet pieniędzy, żeby kupić książkę, i co najgorsze - nie umieją pisać ani czytać. Napisałam książkę „Wszystko zaczęło się w niedzielę” o niedzielnych spacerach mieszkańców bez centa przy duszy. Do tej grupy należały również muchache(służące). Rano myły się, luzowały warkocze, zakładały różowe sweterki, niebieskie sukienki i siadały na trawie pomiędzy dwiema ulicami. To była ich rozrywka w niedzielę.

Rodzina nie bała się, że pani, dziewczyna z dobrego domu, idzie w takie miejsca?


- Moja mama tak... Ale moja rodzina przeżyła wojnę, moi bliscy nie byli tchórzami, nie pracowali dla rządu, nie zajmowali się polityką, więc nie zależało im na opinii innych.

Kapuściński też często pisał o biedzie. Co w tym temacie jest pociągającego?


- Myślę, że zainteresowałam się biednymi, bo oni żyli inaczej niż ja. Bardziej ciekawiło mnie życie praczki niż życie kobiety, która miała pieniądze, chodziła w garsonce, nosiła perły. Ja mogłam przewidzieć, co ona powie, podczas gdy w przypadku kobiety takiej jak Jesusa było to niemożliwe. Ostatecznie żadna kobieta z mojej klasy społecznej nie powiedziała mi tego, co Jesusa.

A co takiego zapadło pani w pamięć?


- Mówiła, że kobiety ponoszą winę za to, że są porzucane, bo na to pozwalają. I ona wierzyła, że te dupki, co je zostawiły, idą do piekła. O masakrze protestujących studentów na placu Tlatelolco w stolicy w 1968 roku usłyszała pani od koleżanek i już następnego dnia zaczęła pani zbierać materiał do swojej najsłynniejszej książki „Noc Tlatelolco”. Ludzie nie bali się rozmawiać? - Chcieli rozmawiać, bo byli smutni i czuli się poniżeni. Wywiady zrobiłam w ciągu sześciu miesięcy, ale książki nie opublikowałam przez cenzurę. Mogłam to zrobić dopiero w 1970 roku, kiedy wybrano Luisa Echeverria Alvareza na nowego prezydenta Meksyku.



W proteście brała też udział Oriana Fallaci, słynna włoska dziennikarka. Do niej pani też dotarła. Mocno ją poturbowano?


- Ona po tym, co się stało, pojechała do Acapulco, żeby dojść do siebie, ale nie sądzę, żeby odniosła dużo obrażeń, bo jeden student zasłonił ją swoim ciałem.

Octavio Paz, słynny poeta, dziennikarz i noblista, napisał prolog do pani książki. Prywatnie był też pani przyjacielem.


- Tak, ale nie napisał prologu dlatego, że był moim przyjacielem, tylko chciał to zrobić. Ja go poznałam, kiedy byliśmy młodzi, w 1954 lub 1955 roku. On był już rozpoznawany...

Podobała się pani jego poezja?


- Bardzo lubię jego „Kamień Słońca”, „Noc”, wszystkie mi się podobają.

Słyszałam, że pani też pisze wiersze?


- Napisałam kilka paskudnych wierszy, które ukazały się w tomiku „Rymowanki złej dziewczynki”, ale nie jestem poetką. Przede wszystkim jestem dziennikarką.

Octavio Paz czytał pani wiersze?


- Ach tak, on je poprawiał, kiedy byłam bardzo młoda. Wciąż mam u siebie wiersze odręcznie przez niego poprawione.

Jakich rad pani udzielił?


- Chciał, żebym cały czas czytała jakieś stare poetki, hrabianki z Rosji... Jemu w ogóle nie podobała się moja lewicowość, zawsze mówił, że powinnam przynależeć do mojej grupy społecznej.

Przed śmiercią poety napisała pani jego biografię.


- Napisałam książkę „Słowa drzewa”, ale on nie pozwalał na opublikowanie czegokolwiek bez jego wiedzy i w ten sposób książka straciła na świeżości, spontaniczności. Nowinki na swój temat, to, czego inni o nim nie wiedzieli, cenzurował i mówił: To tak, to nie. Według mnie książka jest nudna i ja nie zabrałabym tej książki na bezludną wyspę.



Artur Domosławski napisał biografię Ryszarda Kapuścińskiego już po jego śmierci. Powstał skandal, bo wdowa po pisarzu twierdziła, że w mówieniu o jego życiu osobistym posunął się za daleko...


- Tak, słyszałam o tym.

I co pani o tym sądzi?


- Myślę, że każdy reporter powinien robić to, co czuje, nie jest tak, że ma się albo nie ma się prawa czegoś robić. Ale żony i wdowy, które żyją z twórczości męża, są upierdliwe i zasługują na to, żeby kopnąć je w tyłek.
Octavio Paz powiedział, że jest pani ptakiem literatury meksykańskiej. Lubi pani to słyszeć?


- Oczywiście, wszyscy na świecie lubią komplementy. Jednak ja jestem masochistką i podoba mi się też krytyka.

I kto panią tak krytykuje?


- O, mnie dużo krytykują. Pisarze, politycy, dziennikarze. Przejmuję się, wiadomo, jestem z krwi i kości, ale już się przyzwyczaiłam.

Co takiego pani zarzucają?


- Niektórzy mówią, że dziennikarstwo nie ma nic wspólnego z literaturą. Takich czytelników moje książki denerwują. Ale pisanie to nie jest jedyna wartość w życiu. Pamiętam, jak jedna aktorka w filmie mówiła swojemu partnerowi: Ty piszesz, a ja żyję. Dlatego trzeba myśleć o pisaniu, ale też o życiu, o dzieciach, żeby zaprowadzić je do szkoły. Trzeba opiekować się starszymi, nakarmić psa. O, będzie padać, a mój pies jest w ogrodzie, muszę wpuścić go do środka!

Miała pani czas na to wszystko?


- Oczywiście... Mniej spałam.
Elena Poniatowska. Meksykańska dziennikarka, pisarka i polska księżniczka. Urodziła się w 1932 roku w Paryżu. Opublikowała ponad 30 książek, w tym „Noc Tlatelolco”, która opisuje masakrę studentów dokonaną na placu Trzech Kultur w Mexico City za zgodą rządu meksykańskiego w 1968 roku. Na język polski przetłumaczono jej dwie książki: „Do sępów pójdę” oraz „Kochany Diego, całuję cię, Quiela”. Poniatowska jest laureatką wielu nagród literackich i doktorem honoris causa kilku uniwersytetów meksykańskich i amerykańskich. W 2013 roku otrzymała najwyższe wyróżnienie literackie w świecie hiszpańskojęzycznym - Nagrodę Cervantesa. Jest pierwszą Meksykanką i czwartą kobietą wyróżnioną tą nagrodą. Mieszka w Mexico City, ma troje dzieci i siedmioro wnuków.

Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na stronie Gazeta.pl

Ostatni strażnicy Peyote

Do Real de Catorce, górniczego miasteczka w stanie San Luis Potosi, prowadzi jednie wyryty w górze kilkukilometrowy tunel, który jest tak wąski, że samochody przejeżdżają przez niego wahadłowo. Kiedyś mieścił się w nim szyb kopalni, a Meksykanie chcąc wydostać się z osady, obchodzili pagórek dookoła.

O tym miejscu mówi się „wymarłe miasteczko". Ponoć zapełnia się turystami tylko w okresie Wielkanocy, gdy Indianie Huicholes odbywają kilkunastodniową pieszą pielgrzymkę do świętej ziemi wirikuta, żeby prosić bogów o deszcz, jedzenie i zdrowie dla ludzi.



W podróży towarzyszy mi Ruben, mój chłopak Meksykanin. Gdy tylko wyjeżdżamy z tunelu witają nas stragany z pamiątkami i uśmiechnięte dzieci, które idą za naszym samochodem zachęcając do kupna orzeszków w polewie karmelowej. Jedziemy dalej wąską, wybitą kocimi łbami dróżką i zatrzymujemy się obok naszego hotelu w kolonialnym stylu.

Stary mężczyzna z pooraną zmarszczkami twarzą w białym kapeluszu, wnosi nasz bagaż do pomalowanego na biało pokoju z obszernym tarasem, skąd rozpościera się widok na domy z kamienia i nieduży skwer. Podchodzi do balustrady i wspomina: – Tutaj się urodziłem i całe życie pracowałem jako górnik, ale 15 lat temu zamknęli ostatnią kopalnię i ludzie zaczęli wyjeżdżać za pracą. Rząd nam nie pomógł, turyści sami nas znaleźli. Ale szkoda gadać... Sami hipisi przyjeżdżają! – pokazuje z dezaprobatą na grupę ubranych na czarno chłopaków z rzemykami na szyi i grających na bębnach. W powietrzu daje się wyczuć zapach marihuany.







Po południu zakładam bluzę z kapturem, bo rzeźki wiatr zaczyna smagać mnie po twarzy. Kupujemy capuccino na wynos w „Realbucks Coffee” i zaczynamy spacerować bez celu wąskimi uliczkami. Mijamy budynki z drewnianymi okiennicami, część z nich zniszczona i niezamieszkała, z rzeźbionymi ramami okien bez szyb przypominają filmy ze starych amerykańskich westernów.









Popielate kundle szczekają spoglądając na nas z dachów domów, gdzie mają budy. Na tych ulicach kręcono sceny do filmów „Mexican” z Bradem Pittem i Julią Roberts, oraz „Desperado”. Mieszkańcy byli zachwyceni widząc spacerujących po ulicach Antonio Banderasa i Salmę Hayek. Gdyby nie Hollywood, niewiele osób usłyszałoby o tym miejscu. - Cześć - wita nas z uśmiechem miejscowy. - Co słychać?

Przechodzimy obok konia przywiązanego do znaku „Parking” i dochodzimy do końca ulicy, gdzie za grubym murem znajduje się ponad stutelni cmentarz. Niektóre groby usypane są z ziemi i jedynie wbity drewniany krzyż (często bezimienny) informuje, że ktoś tutaj został pochowany. W Real de Catorce mało kogo stać na trumnę i nagrobek.







Z samego rana odbiera nas z hotelu czterdziestoletni Miguel Angel. Niewysoki, o śniadej cerze, z wąsem. Jest jednym z kilkudziesięciu akredytowanych przewodników turystycznych i należy do związku zawodowego, bo jak mówi wielu jego kolegów dorabia w ten sposób nielegalnie i zabierają im klientów. Razem z turystyką, ludzie zaczęli powracać do miasteczka i sprawdzają na czym mogą zarobić. Na stałe mieszka tutaj około dwóch tysięcy osób.

Mężczyzna prowadzi nas obok rozstawionych na ulicy straganów, gdzie przy stolikach przykrytych ceratą w kratkę miejscowi jedzą gotowaną tortillę i tacos, do położonej na wzgórzu stadniny koni. Siadam na osiołku, panowie na koniach i po chwili ruszamy przed siebie. Wspinamy się wybrukowanymi zaułkami na obrzeże miasteczka, mijamy ostatnie zabudowania i wchodzimy na wąską ścieżkę skąd widać wzgórza i dolinę. Wokoło, na wysuszonej ziemi, rosną kępki trawy i niewysokie kaktusy. - Z wioską związanych jest wiele historii - zaczyna opowiadać Miguel Angel. - Górnicy opowiadali przez lata, że w szybie spotykali dziwną błyszczącą postać o kształcie człowieka, która pokazywała im gdzie mają wbijać kilof, żeby znaleźć srebro. Dużo srebra.

Zatrzymujemy się na chwilę na skarpie z widokiem na miasteczko, następnie mijamy starą hacjendę, po której zostały ściany jednego domu i dojeżdżamy do ruin kopalni. Jak mówi nasz przewodnik wszystko to co widzimy należało do Hiszpanów, którzy uciekli z Meksyku w czasie rewolucji meksykańskiej.











Stajemy na moment nad zakratkowaną dziurą w ziemi. - Ten wentyl ma 300 metrów głębokości, tędy schodzili na dół kopalni górnicy - udowadnia nam wrzucając do środka duży kamień. Jego głośne dudnienie dochodzi do naszych uszu po kilkunastu sekundach. Miguel Angel do Real de Catorce przyjechał z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Jego tata był górnikiem, teraz wyjechał do pracy do oddalonego o dziewięć godzin jazdy samochodem Zacatecas. Co dwa tygodnie odwiedza dzieci i żonę, która jest sprzątaczką w jednym z hoteli. Ma siedmioro rodzeństwa. Dwóch braci studiuje w mieście, dwie siostry wyjechały do Stanów. Sam też kilka razy nielegalnie przekroczył granicę i pracował na budowie w Filadelfii. Padał śnieg, było zimno i nie miał dnia wolnego na odpoczynek. - Bardzo tęskniłem - przyznaje. - W Meksyku zostawiłem swoją kobietę, syna i córkę. Zdecydowałem więc, że czas wracać. Poza tym u nas żyje się spokojne, a w mieście wszyscy gdzieś się spieszą. Teraz jakoś wiążę koniec z końcem... Skromnie żyjemy, ale do Stanów już jechać nie chcę. No i drogo jest, kojote za przeprowadzenie przez granicę woła 30 tysięcy pesos, kiedyś płaciłem 10. Wiadomo, że z kimś obcym nie pójdę, bo niebezpiecznie.

Siadamy na zewnątrz małej kawiarni przy głównej ulicy w Real de Catorce. Otaczają nas sami turyści z Mexico City i z zagranicy. Obok nas zajęła miejsce Amerykanka z przefarbowanymi na niebiesko włosami. Przyjechała tutaj kilka miesięcy temu, żeby odzyskać wenę twórczą i znów zacząć malować. Właścicielka lokalu, blondynka w średnim wieku, w indiańskiej koszuli, stawia na stoliku jajecznicę z organiczną sałatą i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. - Skąd pochodzisz? - pytam zaciekawiona. - Jestem ze Szwajcarii, ale mieszkam w Meksyku od 20 lat, więc mówię, że jestem stąd - odpowiada po hiszpańsku.

Niespodziewanie podchodzi do nas grupka chłopaków, jak mówią są nauczycielami z Monterrey i próbują namówić nas na wycieczkę do doliny w poszukiwaniu kaktusów peyote. - Im więcej nas pojedzie, tym taniej - przekonują. Zgadzamy się. Jest nas dwanaścioro, nauczyciele siadają na dachu różowego jeepa, my tuż za kierowcą. Próbuję wymacać ręką pas bezpieczeństwa, ale go nie ma. Po kliku minutach stromą dróżką zjeżdżamy na pustynię. Staram się podziwiać widok zazielenionych gór, ale w głowie kołacze mi myśl, że zaraz spadniemy w głęboką przełęcz i się roztrzaskamy. Tymczasem nauczyciele otwierają piwo i nas częstują.







Pytają co myślę o Meksyku. - Nie ma dwóch takich krajów na świecie, prawda? – mówi Daniel, który nigdy nie był za granicą. - Ja nie opuściłbym Meksyku, mnie tutaj jest dobrze. Drugi chłopak tłumaczy, że do San Luis Potosi przyjeżdżają co roku świętować dzień nauczyciela. - Wiemy co gada się o nauczycielach, ale nie wierzcie w to co słyszycie, nie wszyscy tacy jesteśmy - zmienia temat jego kolega. - Starzy nauczyciele protestują i wychodzą na ulice, my nie mamy z tym nic wspólnego.

Wjeżdżamy na autostradę i po kilku minutach zatrzymujemy się na odludziu porosłym przez krzaki i kaktusy. - Tutaj będziemy szukać peyote - oznajmia kierowca wyciągając kluczyki ze stacyjki. Oddalamy się z Rubenem od grupy i z uwagą patrzę pod nogi szukając niedużych, kwitnących kaktusów. Peyote wykorzystywane są przez tradycyjnie żyjących Indian Huicholes w licznych rytuałach, bo ich spożycie wywołuje halucynacje. Wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami, usłyszeć ich, dowiedzieć czego oni od nich oczekują, w jaki sposób mogą osiągnąć harmonię w życiu. Pod jednym z krzaków zauważam niskiego kaktusa z długimi kolcami. - Czy to jest peyote? - pytam Rubena. - Nie wiem, rosną tutaj kaktusy, które są podobne do peyote, więc łatwo się pomylić. Robię zdjęcie i po dojściu do samochodu pokazuję je naszemu kierowcy. - To nie jest peyote - kiwa przecząco głową. Kuca przy jednym z krzaczków i pokazuje palcem na wystające z gleby trzy główki kaktusów. - Są jeszcze małe, potrzeba kilkunastu lat, żeby wyrosły.







W drodze powrotnej zatrzymujemy się na jednej z nielicznych w Meksyku stacji kolejowych w Estacion de Catorce, którędy co jakiś czas przejeżdża pociąg towarowy. Poza odmalowanym budynkiem stacji, nie ma tutaj nic do podziwiania, więc idziemy z Rubenem do sklepu spożywczego po wodę. Sprzedawczyni widząc nas wstaje z krzesła i ociera pot z czoła. - Przyjechaliście szukać peyote? - pyta podchodząc do lady. - Tak, ale nie zaleźliśmy. Czy może pani nam sprzedać jedną sztukę spod lady? - śmieję się. - Mnie nie wolno, to zabronione, ale wszędzie dookoła rosną, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać - mówi ściszonym głosem. -Pewnie wszyscy przyjeżdżają tutaj po peyote... - odzywa się Ruben. - Tak, wielu turystów przyjeżdża i je kradnie, inni ciężarówkami wywożą, do Europy wysyłają, więc jest ich coraz mniej... Ostatnio był tutaj wysoki blondyn z Niemiec i pytał, gdzie może znaleźć peyote, bo jego dziadek był Indianinem Huicholes. Poprosiłam, żeby pokazał, że ma legitymację Indianina, bo tylko Huicholes mają prawo zrywać kaktusy. Mogą mieć przy sobie do 50 kg peyote, w końcu to część ich tradycji. Nasz kierowca zatrzymuje samochód pod sklepem i do nas macha. - Musimy już iść, miłego dnia! - żegna się Ruben. - Przepraszam, że was zagadałam, ale ja tak bardzo lubię rozmawiać z ludźmi - tłumaczy sklepowa.

Zawracamy do miasteczka i umawiamy się z nauczycielami na wieczornego grilla. W tym samym czasie zauważam idące główną ulicą dwie Indianki w długich spódnicach i barwnych chustkach na głowie. - Ładny naszyjnik - zagaduję jedną z nich. Kobieta uśmiecha się, wokół jej oczu robią się głębokie zmarszczki. - Możesz taki kupić na naszym straganie, chodźcie z nami - mówi. Prowadzi nas na skwerek, gdzie tuż przy ogrodzeniu na białej płachcie rozłożyła kolorową biżuterię z koralików, maski bogów i wełniane torebki w różne wzory. Biorę do ręki kolczyki w kształcie orłów, przymierzam bransoletkę. - Czy te symbole są dla was ważne? - pytam widząc różne kształty. - Tak, ten zielony kaktus to peyote, a niebieski jeleń to nasz starszy brat, wcielenie boga.

Kobieta pochodzi z małej wioski w stanie Jalisco, razem z rodziną mieszkają w skromnych domach z cegieł adobe na wyjałowionej ziemi. Nigdy nie nauczyła się pisać, ani czytać. Biżuterię robi odkąd tylko pamięta.







Po chwili staje obok nas nas starszy Indianin ubrany na biało w okrągłym kapeluszu z frędzlami. Rozpoznaję go od razu. Jego okrągła twarz z małymi oczami widnieje na plakatach rozwieszonych we wszystkich witrynach sklepowych. Jest to szaman, który każdego roku organizuje pielgrzymki do znajdującej się w dolinie świętej ziemi wirikuta. Tym razem przyjechał do miasteczka z Hernanem Vilchezem, argentyńskim reżyserem, promować film dokumentalny „Huicholes - ostatni strażnicy peyote”. Dokument nie tylko opowiada o tradycjach plemienia, ale jest też protestem przeciwko wybudowaniu kopalni na ziemi, która przez wieki do nich należała i gdzie odprawiają rytuały, aby zachować równowagę we wszechświecie. Twierdzą, że przemysł górniczy zniszczy jedynie przyrodę, a ludzie którzy przeniosą się tam z rodzinami do nowo powstałego miasteczka, w pewnym momencie zostaną bez pracy i perspektyw, tak samo jak górnicy z San Real de Catorce czy Estacion de Catorce. - Jestem Juan - mówi podając wizytówkę z numerem komórkowym. - A ty skąd jesteś? - Honorata, z Polski - odpowiadam. - A znam, znam... Byłem w Warszawie i w Krakowie. Moja synowa ma na głowie chustkę, którą przywiozłem z Polski - pokazuje ręką na kobietę, z którą przed chwilą rozmawiałam. - Dużo podróżujesz - dziwi się Ruben, który uważa, że w Meksyku na zagraniczne podróże stać ludzi pracujących tak jak on w korporacjach, polityków, znanych artystów, a przede wszystkim dzieciaki z bogatych domów. Jest miło zaskoczony, że prosty Indianin też chce poznać świat. - Tak, byłem w Niemczech, we Włoszech, w Stanach, w Kanadzie... - wymienia. - Wszędzie tam, gdzie mogę uczyć innych naszych tradycji i robić rytuały oczyszczenia. - Ja też muszę tam przed śmiercią pojechać - synowa wzdycha głęboko. - Co trzeba zrobić, żeby być szamanem? - pytam. - Uczyć się, cały czas się uczyć.









Zachęcona przez Juana proszę, żeby odprawił na mnie rytuał uzdrowienia. Nie ma nic przeciwko temu, musimy się tylko dogadać co do ceny. Po krótkiej negocjacji zgadza się na trzysta pesos. Idziemy na patio domu, w którym się zatrzymał z rodziną i siadam na dużej cegle w pobliżu paleniska. Juan bierze do ręki patyk z przywiązanymi do niego piórkami i rozpoczyna ceremonię oczyszczenia mojego ciała i duszy. Mówi coś do mnie w swoim dialekcie prosząc bogów, aby zachowali mnie od złego. Dotyka czoła, pleców, mostka, głowy, co chwila wykonuje gest jakby zbierał ze mnie zewnętrzną powłokę i spluwa na bok wyrzucając całą złą energię.

Każe przytrzymać świeczkę, a na koniec łapie mocno za nadgarstki i błogosławi. - Wszystkie złe duchy wypędziłeś? - pyta półżartem Ruben, bo nie wierzy w tajemne moce Indianina. - Dajesz mi gwarancję, że Honorata nie zachoruje przez najbliższy rok? - Tak, jest już zdrowa - mówi na koniec.

Sekretny Ogród

Lekcja 1


– Nieraz od was słyszę: „Chcę zatańczyć dla mojego męża, bo jest znudzony naszym zawiązkiem”. Ale tutaj nie nauczycie się tańczyć jak Shakira, jeśli chcecie ruszać pupą i cyckami, to poszukajcie innego miejsca – mówi Lila Zellet Elias, tancerka i założycielka szkoły tańca romskiego w stylu arabskim „Mosharabia”.– Mój taniec jest niczym gra w bilard. Trzeba popchnąć kijkiem białą bilę, która rozbije inne kolorowe kulki i każda z nich wpadnie do dziurek. Jednak żeby tak się stało, musicie uważnie studiować schematy uderzeń, mieć dobrze opracowany plan, nauczyć się trzymać kijek we właściwy sposób, po czym z odpowiednią siłą nim uderzyć. Innymi słowy w tym tańcu pracujecie nad sztuką uwodzenia, jakbyście chciały ośmielić chłopca, żeby poprosił was do tańca. Musicie użyć szeregu gestów, a na to potrzeba czasu, cierpliwości, oddania ciała i duszy. Ale tak naprawdę, to wcale nie tańczycie dla niego.



Sala, w której odbywają się zajęcia, mieści się na piętrze kolonialnego domu w La Condesa, artystycznej dzielnicy Mexico City. Tutaj mieszkają malarze, swoje restauracje prowadzą znani aktorzy, a zadrzewionymi alejkami spaceruje z rasowymi psami młodzież w markowych ubraniach. Na lewo od wejścia do szkoły znajduje się gabinet wróżki Isaury, przed którym codziennie ustawiają się kolejki, a z kawiarni po przeciwnej stronie unosi się aromat świeżo zaparzonej kawy. Na wyłożonym kostką patio wylegują się koty, słychać szmer wody przelewającej się w kamiennej fontannie.

Tancerka staje przed lustrem szerokim na całą ścianę, poprawia ręką czerwoną spódnicę do kostek i zaczyna wykonywać harmonijne ruchy klatką piersiową. Najpierw w lewą, potem w prawą stronę, nie zapominając o płynnym ruchu ramion.

Na zajęcia przyszłam z Sandrą, znajomą Meksykanką, która pokazała mi gdzie sprzedają najlepsze tacos al pastor w mieście i cierpliwie ćwiczy ze mną hiszpańskie słówka. Podobnie jak inne uczennice, mamy na sobie długie, kolorowe spódnice przepasane chustami wokół bioder i naśladujemy naszą nauczycielkę w takt orientalnej muzyki zdominowanej przez dźwięk skrzypiec.

Lila wygina delikatnie nadgarstki do zewnątrz, potem do środka. Przypomina jej się tata Rom. Był tajemniczą postacią, umarł wcześnie i wie o nim tylko tyle, że do Meksyku przybył z Rosji przez Kubę. Tutaj poznał jej mamę, Meksykankę libijskiego pochodzenia. Lila od przedszkola chodziła ze starszą siostrą Perla na lekcje baletu, a gdy skończyła 14 lat zdała do szkoły tanecznej, gdzie poznała większość tańców tradycyjnych. Kulturą Bliskiego Wschodu oraz tańcem romskim pierwsza zafascynowała się Perla i właśnie ona nauczyła ją podstawowych ruchów. Ćwiczyły w ukryciu, bo przed nikim nie przyznawały się do swojego pochodzenia. Nie chciały. Przecież o Romach mówiło się, że są złodziejami.

Ana Paola



34-letnia Ana, jedna z uczennic tańca romskiego, zaprasza mnie do swojego gabinetu w Polanco, biznesowej części miasta. Jest wziętym psychiatrą, ale znalazła czas na spotkanie pomiędzy dwoma sesjami terapeutycznymi. Jej klientami są dobrze sytuowane panie domu, niezadowoleni z życia przedsiębiorcy, nastolatkowie, którym nie brakuje niczego, oprócz zainteresowania wiecznie zajętych rodziców. Pośrodku pokoju stoi rzeźbione dębowe biurko, w rogu dwa fotele, na białych ścianach wiszą dyplomy. Ana obejmuje mnie ramieniem na powitanie i z uśmiechając się prosi, żebym usiadła. Razem tańczyłyśmy, dzieliłyśmy emocje, nie jestem już dla niej obca. – Tańca romskiego uczę się od ośmiu lat – mówi, poprawiając ręką kasztanowe włosy do ramion i rozsiada się wygodnie w fotelu. – Mąż mojej siostry grał na gitarze w grupie tanecznej Lili „Egipcjanie” i któregoś dnia zapytał: „Dlaczego nie przyjdziesz na próbę i nas nie posłuchasz?” Pomyślałam: „Czemu nie?”. Nic nie wiedziałam o romskiej kulturze, poszłam żeby posłuchać muzyki. Lila po próbie podeszła do mnie i powiedziała: „Niedługo zacznę prowadzić lekcje tańca w moim domu, jeśli jesteś zainteresowana to dam ci o nich znać”. Odpowiedziałam: „Dobrze, to co widziałam bardzo mi się podobało”.

Ana zaczynała studia doktoranckie z psychoanalizy i wszyscy jej znajomi myśleli, że nie znajdzie czasu na taniec, że się nim szybko znudzi.

– W dzieciństwie tańczyłam balet i jazz, ale mnie nie zainteresowały. Z tańcem romskim stało się inaczej, wyzwolił we mnie silne emocje – przyznaje. – Pokochałam go już na pierwszych zajęciach, chyba dlatego, że mnie bawił i sprawiał, że czułam się wolna. Pamiętam jak Lila opowiadała o romskiej kulturze. Mówiła, że Romowie byli grupą zamkniętą, nie dzielili się z innymi swoimi zwyczajami. Pozycja kobiety była bardzo niska. Romki wychodziły za mąż wcześnie, mężowie byli dla nich wybierani. Kobiety samotne mogły prosić starszyznę o pozwolenie, żeby chodzić z rozpuszczonymi włosami, ale jak wychodziły za mąż, musiały je zakryć. Bez wątpienia kobieta romska najlepiej mogła wyrazić się poprzez taniec.

Lekcja 2


Lila ścisza muzykę i otwiera przeszklone do połowy drzwi, by wpuścić do środka więcej promieni słonecznych. Jej czarny jak węgiel labrador, od razu biegnie przez całą salę na rozległy taras i przegania kolibra, który zatrzymał się na chwilę przy glinianej donicy z ładnie przyciętym drzewkiem z drobnymi listkami. Po chwili merdając ogonem podchodzi do wysokiego mężczyzny z półdługimi włosami, który jest pochylony nad kartką papieru i maluje z pamięci swoją mamę, dumną Cygankę. Widząc psa głaszcze go po głowie, a na jego rękach zauważam błyszczące złote sygnety. Przyjechał do Meksyku na jakiś czas z Andaluzji. Lila widząc go uśmiecha się delikatnie, nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby został. Zmęczone tańcem siadamy na drewnianej podłodze pod ścianą, aby wysłuchać w ciszy naszej nauczycielki.

– Romowie około X wieku opuścili Indie i dotarli do dzisiejszej Syrii, tam podzielili się na dwie grupy. Jedna powędrowała do Europy, gdzie nazwano ich Cyganami, drudzy poszli w kierunku Afryki Północnej, tam określono ich mianem Egipcjan – tłumaczy tancerka, spacerując wzdłuż parkietu. – Dzisiaj wiele osób myśląc o tańcu romskim, kojarzy go z flamenco i z Romami z Hiszpanii. Mało kto wie, że istnieje też taniec Romów z Arabii, który jest wariacją tańca orientalnego „Raks Sharki” i flamenco w stylu arabskim. Symbolizował łączność człowieka z ziemią i niebem. Nie bez powodu, bo dla Roma kobieta od pasa w górę jest boska, od pasa w dół diabelska. Arabowie myślą trochę inaczej, mówią że dolna część jest ziemska. Tak więc twierdzimy, że klatka piersiowa łączy kobietę z niebem, miednica łączy ją z piekłem, tam też jest sekretny ogród. Pomiędzy piersiami i miednicą powstał taniec brzucha, który mylnie uważany jest za taniec erotyczny, bo tak naprawdę jest to taniec zmysłów. Zmysłowość to nic innego jak stan naszej duszy.



Lila myśli o swojej siostrze Perle, która mieszka we Włoszech i czuje się Arabką, podczas gdy ona od kilkunastu lat otwarcie mówi o sobie, że jest Romką. Spotyka dawnych znajomych z podstawówki, gimnazjum i liceum, którzy dziwią się, że niczego nie wiedzieli o jej ojcu. Na swoją przeszłość otworzyła się, gdy wyjechała na studia do Egipskiej Akademii Tańca w Nowym Jorku. Chodziła na kursy flamenco, taniec orientalny, dużo czytała o romskiej kulturze. Chciała dowiedzieć się, jakie elementy tańca Romowie zapożyczyli od Arabów, jakie z innych kultur. Aby wydobyć je z przeszłości, musiała uczyć się każdego z tańców z osobna. Pomagali jej w tym starsi ludzie, którzy tak jak ona nie mieli dzieci i szukali spadkobierców dla swojej wiedzy. Dzięki temu w Nowym Jorku, mieście emigrantów, trafiła na Ormiankę, która wskazała palcem na długą, czarną kreskę namalowaną konturówką do oczu na górnej powiece i wytłumaczyła: „Takie same kreski malują kobiety w Egipcie. Kiedy tańczysz musisz unieść dłoń do oka, po skosie, w taki sposób, żeby jej nie rozmazać. Ten ruch oznacza pytanie „Co się dzieje?”, ale niektórzy wierzą, że chroni ludzi przez złymi urokami. Potem Lila pojechała do Turcji, gdzie spotkała się z tureckim tancerzem Tayyarem Akdenizem, który jako dziecko mieszkał w romskiej dzielnicy i bawił się z romskimi dziećmi. Gdy przed nią stanął, zaczął dotykać dłonią drugiego ramienia od nadgarstków aż po pachę. „Kiedy Romka tańczy, mówi tym gestem mężczyźnie, że aż potąd chce złote bransoletki. Wyjdzie za niego za mąż dopiero gdy je dostanie” – powiedział. Lilę to olśniło: „Jasne, to zmienia zupełnie znaczenie.” Dowiedziała się też, że niektóre ruchy zostały zaczerpnięte z życia codziennego. Gdy zgiętym ramieniem robiła koło, pokazywała w ten sposób, że mieli kawę, a gdy rękoma zebranymi w piąstkę wykonywała ruch z góry na dół, znaczyło, że pierze ubranie. One wniosły wiele do techniki tanecznej, ale taniec to dużo więcej niż gesty. Nie wystarczy wszystkiego nazwać, aby poczuć świat.

Ana Paola


Ana wyjmuje z górnej szuflady biurka swoją ulubioną chustę w kolorze wina z doczepionymi trzema rzędami złotych monet. Bardzo mi się podoba, też taką chciałabym mieć. Obwiązuję ją wokół pasa i poruszam płynnie biodrami, a monety delikatnie brzęczą. Materiał i dodatki Ana wybrała z Lilą, która pomogła jej ją uszyć.

– Od razu zrozumiałam, że taniec romski trzeba tańczyć sercem, nie głową – mówi zdejmując chustę. Siada z powrotem w fotelu i zaczyna bawić się talarami. – Mnie nie było trudno otworzyć się na emocje, ale nie umiałam ich kontrolować, dlatego na początku moje ruchy były mało zgrabne. Lila mówiła, że dzieje się tak dlatego, bo jestem dużo bardziej rozwinięta emocjonalnie niż fizycznie. Bez problemu pokazuję uczucia, ale żeby wykonać jakiś ruch właściwie, muszę je okiełznać. W niektórych choreografiach prosiła, żebym się wyciszyła, bo brakowało mi równowagi w tańcu i robiłam krok w niewłaściwym kierunku. Dla mnie najtrudniejsze były te elementy, które mają coś wspólnego z tańcem brzucha, bo musiałam pokonać barierę związaną ze wstydem. Zajęło mi trochę czasu zanim dotarłam do tej części mnie związanej ze zmysłowością. Po około pół roku nauki tańca Lila stworzyła dla swoich uczennic grupę „Cyganie”. Zależało jej, żeby dziewczyny się rozwijały, poczuły pasję do tańca. Poza tym miały promować szkołę. Spotykały się z Lilą w soboty po południu, uczyła je choreografii. – Po raz pierwszy wystąpiłyśmy w Domu Kultury Lafayette. Chociaż miałam już doświadczenie w występach na scenie, ciężko było mi zatańczyć przed publicznością ten typ tańca, kojarzonego z uwodzeniem. Przez pierwsze pięć minut byłam naprawdę zdenerwowana, ale kiedy zaczęłyśmy tańczyć do znanej romskiej piosenki „Dili, Dili So Kerdian” („Szalona, szalona, co się dzieje”) , zapomniałam o strachu. Ten kawałek jest bardzo wesoły, uczy że powinnyśmy cieszyć się życiem i sprawił, że poczułam się szczęśliwa niczym mała dziewczynka biegająca po ogrodzie pełnym słodko pachnących kwiatów. Jest to taniec grupowy, wszystkie mniej więcej tak samo poruszamy biodrami i ramionami jak na wietrze, dzięki czemu czuje się, że tworzymy jedność.

Lekcja 3


Labrador podbiega do Lili, patrzy na nią i nie widząc zainteresowania swojej pani, chowa pysk w jej spódnicy. Tancerka traci na moment równowagę i śmiejąc się klepie go po grzbiecie. Psu ta odrobina czułości wystarcza, bo po chwili wybiega drugimi drzwiami prosto do ogrodu. W przejściu mija Beatriz, która przyjechała na zajęcia jak zawsze spóźniona, prosto z pracy. Przemyka przez salę i siada obok mnie w siadzie skrzyżnym. Słucha.



– Europejczykom, którzy zaczęli interesować się Bliskim Wschodem dopiero w XIX wieku, taniec orientalny wydał się oryginalny, bo bardzo różnił się od tańców europejskich. Zauważyli, że nie ma kroków, oparty jest na pracy kości i mięśni – mówi Lila i energicznie porusza ramionami oraz klatką piersiową, aby pokazać nam na czym polega magia tańca romskiego z Arabii. – Nie ma też choreografii, słucha się melodii i proponuje odpowiednie ruchy ciała. Dopiero od niedawna układa się narracje, ale taniec sam w sobie jest abstrakcją. Ty wiesz, co się z tobą dzieje i nieświadomie zmieniasz taniec, bo inaczej się poruszasz niż twój nauczyciel, co innego niż on czujesz. Możesz pokazać historię, ale nie musisz. Ludzie cały czas szukają interpretacji, jednak nie wszystko da się zinterpretować. W książkach z tamtego okresu można natrafić na opisy kobiet romskich, które poza tańcem, najprawdopodobniej z powodu biedy, oferowały mężczyznom również swoje ciała. Występowały też w kabaretach, które różnią się od teatrów. Gdy aktor występuje w teatrze jest szanowany, one tańczyły dla rozrywki. Przez to do tej pory, w niektórych krajach tancerki mają stygmat prostytutek. Później pojawiły się filmy hollywoodzkie, które wpłynęły na to, że taniec arabski zaczął być traktowany jako uwodzicielski, tańczony z myślą o mężczyźnie. Ja również nie jestem akceptowana przez społeczność romską – przyznaje Lila. – Co prawda kiedy założyłam grupę „Egiptanos”, z którą promujemy taniec romski w Meksyku, zachęcałam Romki do nauki u mnie, ale one uważały, że skoro są Romkami, to nie muszą się niczego uczyć. Tak więc Romowie tolerują mnie, bo poprzez taniec jestem ich ambasadorem, ale trzymają na dystans.

Nie mówi teraz wszystkiego. Lila zna język romski, bo miała męża Roma, jednak tamten związek nie udał się. Kuzyni chętnie przychodzą do jej domu na kawę, ale nie dopuszczają do rodzinnych sekretów, nie uważają, że jest jedną z nich. Przecież nie jest matką i nie może spłacić swojego długu wobec romskiej tradycji. „To nieprawda – myśli Lila. – Mam dzieci, moimi dziećmi są uczennice, którym przekazuję całą swoją wiedzę oraz wierzenia, aby przetrwały i nie umarły razem ze mną”. Lila włącza muzykę, staje do nas twarzą i podnosi ramiona do góry.

– Ten gest po arabsku oznacza świat, ale również życie. Każdy ma swój świat na swoją miarę i staje przed problemami, które może rozwiązać. Jeśli czegoś nie mógłby rozwiązać, one jemu by się nie przytrafiły – mówi, a przed moimi oczami od razu stają trudne momenty w moim życiu, których nie rozumiałam, nie umiałam zaakceptować, obrażałam się na los. – Nie zginajcie ramion w łokciach, tylko wykonajcie ten ruch według własnych proporcji, tak samo jak wasze życie powinno być proporcjonalne. Pamiętajcie o ułożeniu palców. Pierwszy palec jest pozytywny, drugi pozytywny, potem neutralny, negatywny i negatywny. Od was zależy, które palce połączycie i co w ten sposób powiecie. Jeśli chcecie powiedzieć mężczyźnie: „Poczekaj na mnie”, dotknijcie oba palce pozytywne.

Ana Paola



Ana pokazuje na swoim iPhonie zdjęcie z jednego z występów, na którym razem z koleżankami przygląda się białej sukience. Bardzo je lubi, bo fotografowi udało się uchwycić rozpacz na jej twarzy.

– To kawałek choreografii „Oczarowana”, który tańczyłyśmy z grupą „Cyganie”, tylko we trzy – uśmiecha się na wspomnienie. – Moja przyjaciółka Nubia grała najstarszą siostrę, Raisa średnią, ja najmłodszą. Byłyśmy w tym tańcu trzema romskimi siostrami i przygotowywałyśmy sukienkę dla panny młodej nie wiedząc, której z nas każą wyjść za mąż. Najpierw z sukienką tańczyła Nubia i za pomocą tańca chciała powiedzieć: „Jestem najstarsza i mało prawdopodobne, że mnie wybiorą”. Raisa tańcząc radośnie z suknią mówiła: „Moim marzeniem jest wyjść za mąż i nie może mnie to ominąć.” A moja postać pokazywała, że nie chcę wyjść za mąż z musu, chcę czegoś więcej, zakochać się i wyjść za mąż z miłości. Lila kazała nam improwizować wykorzystując elementy tańca, które już znałyśmy. Dramat tej postaci musiałam pokazać również wyrazem twarzy i gestami. Dlatego odsuwałam się od sukienki, robiłam krok do tyłu. Na końcu moje siostry ubrały mnie w suknię, aby pokazać, że to ja zostałam wybrana do ślubu. A ja tego nie chciałam, próbowałam ją zdjąć.

Muzyka była na żywo, zespół grał na gitarze, skrzypcach, saksofonie i kontrabasie, Lila śpiewała po romsku. Nagle skrzypce zagrały smutno i na Ane spłynęły emocje. Zdała sobie sprawę, że ludzie nie mają nad wszystkim w życiu kontroli, nie wszystko wybierają. Co prawda ona wybrała sobie mężczyznę, jednak gdzie indziej jakiejś kobiecie powiedzą, że nie może być z tym, którego kocha. Jej mama wyszła za mąż z miłości, ale owdowiała zanim Ana się urodziła. Można z dnia na dzień stracić wszystko, co się posiada. Gdy kończyła ten taniec, łzy spływały jej po policzkach.

Lekcja 4


Mężczyzna tworzy historię, kobieta buja w obłokach. Kobieta kocha niebo i ziemię, widzi więcej. Dlatego niebo i ziemia mówią, że podarują jej jeden taniec, aby z jego pomocą mogła opisać to co widzi. Nie może przy tym powiedzieć ani słowa. W ten sposób zrodził się taniec romski w Arabii, Romowie stamtąd przekazują sobie tę legendę z pokolenia na pokolenie.

Lila prosi, żebyśmy ustawiły się pod ścianą. Po chwili idziemy na lekko ugiętych nogach przed siebie obracając się wokół własnej osi. Najpierw unoszę głowę do góry, potem opuszczam ją do dołu. Mam wrażenie, że znów jestem dzieckiem i zataczałam w parku kółka, żeby choć na chwilę zakreciło mi się w głowie, poczuć trawę pod stopami, wiatr we włosach i zapatrzyć się w słońce. Moje serce zaczyna żywiej bić, mam ochotę, żeby ta chwila trwała jak najdłużej.

– Gdy spoglądacie w górę, widzicie niebo, a w dół piekło – tłumaczy przenosząc wzrok z sufitu w stronę podłogi. – Pamiętajcie, że taniec romski nie jest złożony z kroków, ja mówię o nim, że jest tańcem kaligraficznym. Składa się z linii prostej, okręgu, ósemki symbolizującej nieskończoność i spirali. Trzy są skrętem i tylko jedna to figura prosta. Linia mówi o cyklach, bo rodzisz się i umierasz. Okrąg jest obietnicą, że życie nigdy się nie zakończy.

Lila płynnie zatacza koło nadgarstkami, biodrami, klatką piersiową, szyją i głową, można odnieść wrażenie, że w ogóle nie ma kości.

– Spirala to życie, a czas nam dany nie jest linią prostą. Wystarczą te cztery podstawowe elementy, żeby stworzyć swoją własną choreografię – twierdzi. – Tak samo jak język, również ten taniec ma przecinki, czasowniki, kropki, rzeczowniki. Wszystko zależy od tego w jaki sposób każda z was weźmie do ręki długopis i zacznie nim pisać. Musisz położyć długopis na jednej części ciała by zdecydować, co chcesz z nią zrobić. Romowie mówią, że na prawej dłoni wyryta jest przeszłość, na lewej przyszłość, a więc obracając biodrami w lewą stronę mówisz o tym co będzie, w prawą o tym co było. Okrąg możesz zrobić dłońmi, ramionami, głową, tak jak czujesz. Potem przełóżcie długopis do oka i zacznijcie nim pisać, następnie połóżcie na biodrze i na piersiach. Na naszych zajęciach nauczę was tak tańczyć, abyście każdą częścią ciała mogły pisać jak długopisem.

Po chwili wprowadzam swoje ciało w płynny, przelewający się ruch. Odkrywam, że czuję się bezpieczna w otoczeniu innych kobiet, bo razem poszukujemy ukrytej w nas zmysłowości, chcemy nauczyć się swojego ciała.

Anna Paola



Słychać dzwonek do drzwi. Ana spogląda na zegarek i marszczy czoło, bo domyśla się, że właśnie przyszedł jej pacjent. Wychodzi po niego i prosi, żeby zaczekał na nią w poczekalni. Jeszcze nie chce kończyć rozmowy. Nie zdążyła powiedzieć, że dla niej taniec jest ważnym elementem życia. Pozwala jej uwolnić emocje, dzięki czemu ma cierpliwość dla swoich pacjentów i potrafi otworzyć się na ich problemy. Jest bardziej zadowolona z siebie, spokojna i ma lepsze relacje z bliskimi. Taniec to jej własna przestrzeń, a jako terapeutka uważa, że każdy powinien mieć coś swojego, czemu poświęca swój czas, może zagłębić się w siebie z dala od pracy oraz relacji z rodziną.

– Na zajęciach każda choreografia budzi we mnie coś nowego – zapewnia mnie. – Są to dla mnie doświadczenia spirytualne, było kilka momentów, które zmieniły mój sposób myślenia nie tylko o tym tańcu, ale i o mnie samej.


Więcej reportaży o tańcu w moim ebooku: "W rytmie ciała"