Do Real de Catorce, górniczego miasteczka w stanie San Luis Potosi, prowadzi jednie wyryty w górze kilkukilometrowy tunel, który jest tak wąski, że samochody przejeżdżają przez niego wahadłowo. Kiedyś mieścił się w nim szyb kopalni, a Meksykanie chcąc wydostać się z osady, obchodzili pagórek dookoła.
O tym miejscu mówi się „wymarłe miasteczko". Ponoć zapełnia się turystami tylko w okresie Wielkanocy, gdy Indianie Huicholes odbywają kilkunastodniową pieszą pielgrzymkę do świętej ziemi wirikuta, żeby prosić bogów o deszcz, jedzenie i zdrowie dla ludzi.
W podróży towarzyszy mi Ruben, mój chłopak Meksykanin. Gdy tylko wyjeżdżamy z tunelu witają nas stragany z pamiątkami i uśmiechnięte dzieci, które idą za naszym samochodem zachęcając do kupna orzeszków w polewie karmelowej. Jedziemy dalej wąską, wybitą kocimi łbami dróżką i zatrzymujemy się obok naszego hotelu w kolonialnym stylu.
Stary mężczyzna z pooraną zmarszczkami twarzą w białym kapeluszu, wnosi nasz bagaż do pomalowanego na biało pokoju z obszernym tarasem, skąd rozpościera się widok na domy z kamienia i nieduży skwer. Podchodzi do balustrady i wspomina: – Tutaj się urodziłem i całe życie pracowałem jako górnik, ale 15 lat temu zamknęli ostatnią kopalnię i ludzie zaczęli wyjeżdżać za pracą. Rząd nam nie pomógł, turyści sami nas znaleźli. Ale szkoda gadać... Sami hipisi przyjeżdżają! – pokazuje z dezaprobatą na grupę ubranych na czarno chłopaków z rzemykami na szyi i grających na bębnach. W powietrzu daje się wyczuć zapach marihuany.
Po południu zakładam bluzę z kapturem, bo rzeźki wiatr zaczyna smagać mnie po twarzy. Kupujemy capuccino na wynos w „Realbucks Coffee” i zaczynamy spacerować bez celu wąskimi uliczkami. Mijamy budynki z drewnianymi okiennicami, część z nich zniszczona i niezamieszkała, z rzeźbionymi ramami okien bez szyb przypominają filmy ze starych amerykańskich westernów.
Popielate kundle szczekają spoglądając na nas z dachów domów, gdzie mają budy. Na tych ulicach kręcono sceny do filmów „Mexican” z Bradem Pittem i Julią Roberts, oraz „Desperado”. Mieszkańcy byli zachwyceni widząc spacerujących po ulicach Antonio Banderasa i Salmę Hayek. Gdyby nie Hollywood, niewiele osób usłyszałoby o tym miejscu. - Cześć - wita nas z uśmiechem miejscowy. - Co słychać?
Przechodzimy obok konia przywiązanego do znaku „Parking” i dochodzimy do końca ulicy, gdzie za grubym murem znajduje się ponad stutelni cmentarz. Niektóre groby usypane są z ziemi i jedynie wbity drewniany krzyż (często bezimienny) informuje, że ktoś tutaj został pochowany. W Real de Catorce mało kogo stać na trumnę i nagrobek.
Z samego rana odbiera nas z hotelu czterdziestoletni Miguel Angel. Niewysoki, o śniadej cerze, z wąsem. Jest jednym z kilkudziesięciu akredytowanych przewodników turystycznych i należy do związku zawodowego, bo jak mówi wielu jego kolegów dorabia w ten sposób nielegalnie i zabierają im klientów. Razem z turystyką, ludzie zaczęli powracać do miasteczka i sprawdzają na czym mogą zarobić. Na stałe mieszka tutaj około dwóch tysięcy osób.
Mężczyzna prowadzi nas obok rozstawionych na ulicy straganów, gdzie przy stolikach przykrytych ceratą w kratkę miejscowi jedzą gotowaną tortillę i tacos, do położonej na wzgórzu stadniny koni. Siadam na osiołku, panowie na koniach i po chwili ruszamy przed siebie. Wspinamy się wybrukowanymi zaułkami na obrzeże miasteczka, mijamy ostatnie zabudowania i wchodzimy na wąską ścieżkę skąd widać wzgórza i dolinę. Wokoło, na wysuszonej ziemi, rosną kępki trawy i niewysokie kaktusy.
- Z wioską związanych jest wiele historii - zaczyna opowiadać Miguel Angel. - Górnicy opowiadali przez lata, że w szybie spotykali dziwną błyszczącą postać o kształcie człowieka, która pokazywała im gdzie mają wbijać kilof, żeby znaleźć srebro. Dużo srebra.
Zatrzymujemy się na chwilę na skarpie z widokiem na miasteczko, następnie mijamy starą hacjendę, po której zostały ściany jednego domu i dojeżdżamy do ruin kopalni. Jak mówi nasz przewodnik wszystko to co widzimy należało do Hiszpanów, którzy uciekli z Meksyku w czasie rewolucji meksykańskiej.
Stajemy na moment nad zakratkowaną dziurą w ziemi. - Ten wentyl ma 300 metrów głębokości, tędy schodzili na dół kopalni górnicy - udowadnia nam wrzucając do środka duży kamień. Jego głośne dudnienie dochodzi do naszych uszu po kilkunastu sekundach.
Miguel Angel do Real de Catorce przyjechał z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Jego tata był górnikiem, teraz wyjechał do pracy do oddalonego o dziewięć godzin jazdy samochodem Zacatecas. Co dwa tygodnie odwiedza dzieci i żonę, która jest sprzątaczką w jednym z hoteli. Ma siedmioro rodzeństwa. Dwóch braci studiuje w mieście, dwie siostry wyjechały do Stanów. Sam też kilka razy nielegalnie przekroczył granicę i pracował na budowie w Filadelfii. Padał śnieg, było zimno i nie miał dnia wolnego na odpoczynek. - Bardzo tęskniłem - przyznaje. - W Meksyku zostawiłem swoją kobietę, syna i córkę. Zdecydowałem więc, że czas wracać. Poza tym u nas żyje się spokojne, a w mieście wszyscy gdzieś się spieszą. Teraz jakoś wiążę koniec z końcem... Skromnie żyjemy, ale do Stanów już jechać nie chcę. No i drogo jest, kojote za przeprowadzenie przez granicę woła 30 tysięcy pesos, kiedyś płaciłem 10. Wiadomo, że z kimś obcym nie pójdę, bo niebezpiecznie.
Siadamy na zewnątrz małej kawiarni przy głównej ulicy w Real de Catorce. Otaczają nas sami turyści z Mexico City i z zagranicy. Obok nas zajęła miejsce Amerykanka z przefarbowanymi na niebiesko włosami. Przyjechała tutaj kilka miesięcy temu, żeby odzyskać wenę twórczą i znów zacząć malować. Właścicielka lokalu, blondynka w średnim wieku, w indiańskiej koszuli, stawia na stoliku jajecznicę z organiczną sałatą i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. - Skąd pochodzisz? - pytam zaciekawiona. - Jestem ze Szwajcarii, ale mieszkam w Meksyku od 20 lat, więc mówię, że jestem stąd - odpowiada po hiszpańsku.
Niespodziewanie podchodzi do nas grupka chłopaków, jak mówią są nauczycielami z Monterrey i próbują namówić nas na wycieczkę do doliny w poszukiwaniu kaktusów peyote. - Im więcej nas pojedzie, tym taniej - przekonują. Zgadzamy się. Jest nas dwanaścioro, nauczyciele siadają na dachu różowego jeepa, my tuż za kierowcą. Próbuję wymacać ręką pas bezpieczeństwa, ale go nie ma. Po kliku minutach stromą dróżką zjeżdżamy na pustynię. Staram się podziwiać widok zazielenionych gór, ale w głowie kołacze mi myśl, że zaraz spadniemy w głęboką przełęcz i się roztrzaskamy. Tymczasem nauczyciele otwierają piwo i nas częstują.
Pytają co myślę o Meksyku. - Nie ma dwóch takich krajów na świecie, prawda? – mówi Daniel, który nigdy nie był za granicą. - Ja nie opuściłbym Meksyku, mnie tutaj jest dobrze. Drugi chłopak tłumaczy, że do San Luis Potosi przyjeżdżają co roku świętować dzień nauczyciela. - Wiemy co gada się o nauczycielach, ale nie wierzcie w to co słyszycie, nie wszyscy tacy jesteśmy - zmienia temat jego kolega. - Starzy nauczyciele protestują i wychodzą na ulice, my nie mamy z tym nic wspólnego.
Wjeżdżamy na autostradę i po kilku minutach zatrzymujemy się na odludziu porosłym przez krzaki i kaktusy. - Tutaj będziemy szukać peyote - oznajmia kierowca wyciągając kluczyki ze stacyjki. Oddalamy się z Rubenem od grupy i z uwagą patrzę pod nogi szukając niedużych, kwitnących kaktusów. Peyote wykorzystywane są przez tradycyjnie żyjących Indian Huicholes w licznych rytuałach, bo ich spożycie wywołuje halucynacje. Wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami, usłyszeć ich, dowiedzieć czego oni od nich oczekują, w jaki sposób mogą osiągnąć harmonię w życiu.
Pod jednym z krzaków zauważam niskiego kaktusa z długimi kolcami.
- Czy to jest peyote? - pytam Rubena.
- Nie wiem, rosną tutaj kaktusy, które są podobne do peyote, więc łatwo się pomylić. Robię zdjęcie i po dojściu do samochodu pokazuję je naszemu kierowcy.
- To nie jest peyote - kiwa przecząco głową.
Kuca przy jednym z krzaczków i pokazuje palcem na wystające z gleby trzy główki kaktusów.
- Są jeszcze małe, potrzeba kilkunastu lat, żeby wyrosły.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na jednej z nielicznych w Meksyku stacji kolejowych w Estacion de Catorce, którędy co jakiś czas przejeżdża pociąg towarowy. Poza odmalowanym budynkiem stacji, nie ma tutaj nic do podziwiania, więc idziemy z Rubenem do sklepu spożywczego po wodę.
Sprzedawczyni widząc nas wstaje z krzesła i ociera pot z czoła.
- Przyjechaliście szukać peyote? - pyta podchodząc do lady.
- Tak, ale nie zaleźliśmy. Czy może pani nam sprzedać jedną sztukę spod lady? - śmieję się.
- Mnie nie wolno, to zabronione, ale wszędzie dookoła rosną, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać - mówi ściszonym głosem.
-Pewnie wszyscy przyjeżdżają tutaj po peyote... - odzywa się Ruben.
- Tak, wielu turystów przyjeżdża i je kradnie, inni ciężarówkami wywożą, do Europy wysyłają, więc jest ich coraz mniej... Ostatnio był tutaj wysoki blondyn z Niemiec i pytał, gdzie może znaleźć peyote, bo jego dziadek był Indianinem Huicholes. Poprosiłam, żeby pokazał, że ma legitymację Indianina, bo tylko Huicholes mają prawo zrywać kaktusy. Mogą mieć przy sobie do 50 kg peyote, w końcu to część ich tradycji. Nasz kierowca zatrzymuje samochód pod sklepem i do nas macha.
- Musimy już iść, miłego dnia! - żegna się Ruben.
- Przepraszam, że was zagadałam, ale ja tak bardzo lubię rozmawiać z ludźmi - tłumaczy sklepowa.
Zawracamy do miasteczka i umawiamy się z nauczycielami na wieczornego grilla. W tym samym czasie zauważam idące główną ulicą dwie Indianki w długich spódnicach i barwnych chustkach na głowie.
- Ładny naszyjnik - zagaduję jedną z nich.
Kobieta uśmiecha się, wokół jej oczu robią się głębokie zmarszczki.
- Możesz taki kupić na naszym straganie, chodźcie z nami - mówi.
Prowadzi nas na skwerek, gdzie tuż przy ogrodzeniu na białej płachcie rozłożyła kolorową biżuterię z koralików, maski bogów i wełniane torebki w różne wzory. Biorę do ręki kolczyki w kształcie orłów, przymierzam bransoletkę.
- Czy te symbole są dla was ważne? - pytam widząc różne kształty.
- Tak, ten zielony kaktus to peyote, a niebieski jeleń to nasz starszy brat, wcielenie boga.
Kobieta pochodzi z małej wioski w stanie Jalisco, razem z rodziną mieszkają w skromnych domach z cegieł adobe na wyjałowionej ziemi. Nigdy nie nauczyła się pisać, ani czytać. Biżuterię robi odkąd tylko pamięta.
Po chwili staje obok nas nas starszy Indianin ubrany na biało w okrągłym kapeluszu z frędzlami. Rozpoznaję go od razu. Jego okrągła twarz z małymi oczami widnieje na plakatach rozwieszonych we wszystkich witrynach sklepowych. Jest to szaman, który każdego roku organizuje pielgrzymki do znajdującej się w dolinie świętej ziemi wirikuta. Tym razem przyjechał do miasteczka z Hernanem Vilchezem, argentyńskim reżyserem, promować film dokumentalny „Huicholes - ostatni strażnicy peyote”. Dokument nie tylko opowiada o tradycjach plemienia, ale jest też protestem przeciwko wybudowaniu kopalni na ziemi, która przez wieki do nich należała i gdzie odprawiają rytuały, aby zachować równowagę we wszechświecie. Twierdzą, że przemysł górniczy zniszczy jedynie przyrodę, a ludzie którzy przeniosą się tam z rodzinami do nowo powstałego miasteczka, w pewnym momencie zostaną bez pracy i perspektyw, tak samo jak górnicy z San Real de Catorce czy Estacion de Catorce.
- Jestem Juan - mówi podając wizytówkę z numerem komórkowym. - A ty skąd jesteś?
- Honorata, z Polski - odpowiadam.
- A znam, znam... Byłem w Warszawie i w Krakowie. Moja synowa ma na głowie chustkę, którą przywiozłem z Polski - pokazuje ręką na kobietę, z którą przed chwilą rozmawiałam.
- Dużo podróżujesz - dziwi się Ruben, który uważa, że w Meksyku na zagraniczne podróże stać ludzi pracujących tak jak on w korporacjach, polityków, znanych artystów, a przede wszystkim dzieciaki z bogatych domów. Jest miło zaskoczony, że prosty Indianin też chce poznać świat.
- Tak, byłem w Niemczech, we Włoszech, w Stanach, w Kanadzie... - wymienia. - Wszędzie tam, gdzie mogę uczyć innych naszych tradycji i robić rytuały oczyszczenia.
- Ja też muszę tam przed śmiercią pojechać - synowa wzdycha głęboko.
- Co trzeba zrobić, żeby być szamanem? - pytam.
- Uczyć się, cały czas się uczyć.
Zachęcona przez Juana proszę, żeby odprawił na mnie rytuał uzdrowienia. Nie ma nic przeciwko temu, musimy się tylko dogadać co do ceny. Po krótkiej negocjacji zgadza się na trzysta pesos. Idziemy na patio domu, w którym się zatrzymał z rodziną i siadam na dużej cegle w pobliżu paleniska. Juan bierze do ręki patyk z przywiązanymi do niego piórkami i rozpoczyna ceremonię oczyszczenia mojego ciała i duszy. Mówi coś do mnie w swoim dialekcie prosząc bogów, aby zachowali mnie od złego. Dotyka czoła, pleców, mostka, głowy, co chwila wykonuje gest jakby zbierał ze mnie zewnętrzną powłokę i spluwa na bok wyrzucając całą złą energię.
Każe przytrzymać świeczkę, a na koniec łapie mocno za nadgarstki i błogosławi.
- Wszystkie złe duchy wypędziłeś? - pyta półżartem Ruben, bo nie wierzy w tajemne moce Indianina. - Dajesz mi gwarancję, że Honorata nie zachoruje przez najbliższy rok?
- Tak, jest już zdrowa - mówi na koniec.
podoba mi sie:)
OdpowiedzUsuńdobra robota!
57 year-old VP Accounting Dorian Terbeck, hailing from Lacombe enjoys watching movies like "Flight of the Red Balloon (Voyage du ballon rouge, Le)" and Rafting. Took a trip to Tsingy de Bemaraha Strict Nature Reserve and drives a Aston Martin DB3S. pojawiaja sie na tej stronie
OdpowiedzUsuń