Esteban Volkov, wnuk Lwa Trockiego, ma 89 lat, i jako jedyny w rodzinie dożył sędziwego wieku. Jego dziadek był jednym z przywódców rewolucji październikowej, jednak on stanowczo odcina się od Rosji: "Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem".
Kiedy był pan po raz ostatni w Rosji?
- W Rosji byłem za czasów Gorbaczowa, ale tylko przez pięć dni. Pojechałem tam, żeby zobaczyć się z moją przyrodnią siostrą. Od dziecka nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu i nie wiedziałem, że żyje. Znajomy historyk z Francji poznał ją w Moskwie i od razu do mnie zadzwonił z pytaniem, czy chcę się z nią spotkać. Chorowała na raka, jej stan był poważny. Brała już morfinę na uśmierzenie bólu. Nie miałem czasu do stracenia. Postarałem się o wizę w ambasadzie rosyjskiej i poleciałem do niej w odwiedziny. Jedynym problemem było to, że nie mówię po rosyjsku, a ona nie znała języków, którymi ja się posługuję, czyli angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Na szczęście moi przyjaciele zostali naszymi tłumaczami i mogliśmy się porozumieć. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że została deportowana do Irkucka, położonego na Syberii, gdzie mieszkała przez wiele lat.
Nadal śledzi pan to, co dzieje się w Rosji?
- Tak. Czytam gazety, szukam informacji w internecie i oglądam telewizję. Kiedy byłem tam po raz ostatni, dało się wyczuć atmosferę strachu i inwigilacji. Potem stało się tak, jak przewidział mój dziadek - po okresie biurokratycznego reżimu Stalina nastał kapitalizm. Jednak Putin mówi tym samym językiem, co Stalin, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się teraz na Ukrainie. Jest przeciwko jakimkolwiek nowym ideom, a Trockiego nadal uważa za zdrajcę Rosji. Teraz Polska trzyma na dystans Rosję, prawda? Dobrze robicie.
Często opowiada pan ludziom swoją historię?
- W przeszłości przyjmowałem zaproszenia na różne kongresy i konferencje. Dzisiaj mam 89 lat i coraz gorzej znoszę dalekie wyjazdy. Jednak niedawno wybrałem się do Meridy na spotkanie ze studentami. Jestem ostatnim żyjącym świadkiem śmierci mojego dziadka i chociaż nigdy nie zajmowałem się polityką, uważam za swój obowiązek mówić, jak było naprawdę.
W czasie swoich podróży na pewno spotyka pan też wielu Rosjan.
- Mam kontakt z niektórymi Rosjanami, ale nie jestem zbyt entuzjastycznie nastawiony do mojej byłej ojczyzny. Moim krajem jest Meksyk, bardzo mi tutaj dobrze. Zresztą dzisiaj nie byłbym Rosjaninem, tylko Ukraińcem. Rodzina mojego dziadka pochodzi z Janówki na Ukrainie.
Urodził się pan w Jałcie.
- Tak. Mój dziadek, Lew Trocki, dwukrotnie się żenił. Jego pierwszą żoną była Aleksandra Sokołowska, która zresztą zapoznała go z marksizmem. Razem z nią został wywieziony na Syberię, skąd później uciekł do Francji. Mieli dwie córki - Zinaidę i Ninę. Moja mama Zinaida też wychodziła dwa razy za mąż. Z pierwszym mężem miała moją starszą siostrę Aleksandrę, a potem wyszła za profesora Volkova. Jestem owocem drugiego małżeństwa.
Urodziłem się w Jałcie 7 marca 1926 roku, gdzie przez krótki czas przebywała moja mama, ale na stałe mieszkaliśmy w Moskwie. Mój tata został deportowany na Syberię, kiedy miałem dwa lata. Wrócił z zesłania w 1935 roku, ale zatrzymano go ponownie w gułagu i ślad po nim zaginął. Moja mama, opiekując się chorą siostrą, zaraziła się gruźlicą i po jej śmierci poprosiła o pozwolenie na wyjazd z Rosji w celu dalszego leczenia. Po latach dowiedziałem się, że Stalin pozwolił jej zabrać ze sobą tylko jedno dziecko, i to ja byłem tym szczęściarzem. Moja siostra została w Rosji ze swoim tatą.
W 1931 roku pojechaliśmy z mamą do Turcji, na wyspę Prinkipo. Mój dziadek przebywał tam na emigracji z Natalią Sedovą, swoją drugą żoną, która też zajmowała się polityką. To był pierwszy raz, kiedy widziałem dziadka. Mieszkałem z nimi w ich wynajętym domu przez prawie dwa lata. W tym czasie moja mama była w Berlinie, gdzie podjęła dalsze leczenie.
Pana dziadek był jedną z kluczowych postaci rewolucji październikowej w Rosji. Po śmierci Lenina, z którym współpracował, pozostał w konflikcie ze Stalinem, sprzeciwiając się między innymi rozrastającej się w ZSRR biurokracji. Wyrzucono go z Partii Komunistycznej i w 1929 roku został deportowany z Rosji „za działalność kontrrewolucyjną”. Wkrótce pozbawiono go obywatelstwa rosyjskiego. Początkowo tylko Turcja zgodziła się go przyjąć.
- Stalin myślał, że wyrzucenie mojego dziadka z Rosji wystarczy, żeby wyeliminować go z życia politycznego. Jednak mój dziadek nadal walczył o idee socjalistyczne. Próbował uratować największą rewolucję XX wieku, widząc, że weszła na drogę totalitaryzmu i biurokracji, co w tamtym momencie było jeszcze trudne do wychwycenia.
Dziadek był zażartym przeciwnikiem biurokracji. Lenin też widział w tym zagrożenie. Uważał, że funkcje powinny być sprawowane na zmianę, wypłata urzędnika nie powinna być wyższa niż zarobek robotnika i że trzeba dać głos klasie robotniczej. Moc powinna emanować z dołu do góry, a nie tylko z góry na dół.
Stalinizm nie miał nic wspólnego z socjalizmem, był bardziej zbliżony do faszyzmu. Stalin nadużywał słów: „komunizm”, „socjalizm” i w ten sposób w oczach państw kapitalistycznych zdyskredytował prawdziwy socjalizm. Ten człowiek przypominał Iwana Groźnego, tylko że był od niego dużo gorszy.
Jaki system polityczny uważa pan za najlepszy?
- Kapitalizm eksploatuje i niszczy planetę. Stalinizm zdradził rewolucję. Marksizm wciąż jest jedną z istniejących opcji i Trocki zostawił po sobie polityczny arsenał, aby utorować drogę do innego świata.
Chciałbym, żeby istniały inne ideologie, które pomogłyby nam wyjść z tego piekła, w jakim żyje duża część ludzkości.
Jak wyglądało pana życie w Turcji?
- Kiedy przyjechałem do Turcji, miałem pięć lat i znałem perfekcyjnie rosyjski. Według mojego dziadka mówiłem z ładnym akcentem moskiewskim. Tam poszedłem do tureckiej szkoły lub przedszkola - już dobrze nie pamiętam, więc musiałem nauczyć się mówić w miejscowym języku. Mój dziadek był bardzo zajęty pisaniem i nie spędzaliśmy wiele czasu razem. Widzieliśmy się głównie w porze posiłków. W tym okresie pracował nad najważniejszymi książkami, dzięki którym zdobył międzynarodową sławę: „Moje życie” i „Historia rewolucji rosyjskiej”.
W styczniu 1933 roku pojechałem do Berlina, gdzie spędziłem kilka dni z moją mamą. Niedługo potem popełniła samobójstwo. Miała depresję, chorowała, była daleko od swojej rodziny i nie mogła wrócić do Rosji - cała ta sytuacja ją przerosła. O jej śmierci dowiedziałem się po roku, bo wtedy byłem już w Wiedniu.
Kto się panem opiekował w Austrii?
- Chodziłem do szkoły Montessori [w szkołach tego typu stosowano metodę Marii Montessori, polegającą na wspieraniu swobodnego rozwoju dzieci - przyp. red.] i byłem zakwaterowany w pensjonacie prowadzonym przez psychoanalityków, ale dostałem dużo wsparcia od austriackiej rodziny Kliatchko, która była blisko z moim dziadkiem. Lina Kliatchko starała się zastąpić mi mamę.
Mieszkałem w Austrii przez półtora roku i wtedy całkowicie zapomniałem rosyjskiego. Za to szybko nauczyłem się mówić po niemiecku i nawet już trochę pisałem. Oczywiście z błędami.
Dlaczego musiał pan opuścić Austrię?
- Mój dziadek nigdy nie stracił mnie z oczu. Kiedy Dollfuss został kanclerzem i wprowadził rządy autorytarne, uznano, że lepiej będzie, jeśli pojadę do Francji. Przez pięć lat mieszkałem z Lwem Sedovem, moim wujkiem, oraz Jeanne Martin des Pallieres, jego francuską partnerką [Lew był synem Trockiego i Natalii przyp. red.]. Ona pochodziła z rodziny wojskowego i miała trudny charakter. Lubiła rządzić, była uparta. Natomiast mój wujek był bardzo zajęty, bo współpracował blisko z moim dziadkiem, który dostał azyl polityczny we Francji. Zdobywał dla niego informacje, książki, kontaktował ludzi, pomagał publikować „Biuletyn Opozycji”. Miałem z nim dobry kontakt, ale trzymał mnie na dystans. Nie rozmawialiśmy o polityce, ani o rodzinie. W tym czasie widziałem dziadka tylko raz, w czasie jego krótkich odwiedzin w Paryżu.
Pana dziadek po pobycie we Francji wyjechał do Norwegii, następnie do Meksyku. Kiedy to wszystko się działo, pan był jeszcze dzieckiem. Czy wiedział pan, kim jest dla ludzi Lew Trocki i skąd tyle zamieszania wokół jego osoby?
- Oczywiście, że tak. Kiedy byłem w Paryżu, już zdawałem sobie sprawę z sytuacji. Wiedziałem, że Stalin z nami walczy, bo po kolei ginęły osoby, które były związane z moją rodziną. Jedną z nich był Ignacy Reiss (Ignacy Porecki). Brał on udział w rewolucji październikowej, działał w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, za co został aresztowany, potem został agentem CzeKa oraz Armii Czerwonej. Za swoje zasługi nawet otrzymał Order Czerwonego Sztandaru. Rozczarował się polityką Stalina, bo uważał, że to, co on robi, jest całkowicie oddalone od ideałów rewolucji. W 1937 roku opublikował we francuskich gazetach list otwarty mówiący o masowych represjach Stalina, nawiązał kontakt z opozycją i schronił się w Szwajcarii. Zabili go jego przyjaciele.
Zaprzyjaźniłem się z jego synem Romanem, który był starszy ode mnie i mieszkał w Paryżu ze swoją mamą. Czasem spotykaliśmy się z Irą i Norą, córkami Andresa Nina, który był liderem hiszpańskiego ruchu robotniczego i jednym z założycieli Hiszpańskiej Partii Komunistycznej. Również blisko współpracował z moim dziadkiem i został zamęczony na śmierć przez agentów NKWD, na zlecenie Stalina. Nora później wyszła za mąż za jednego z sekretarzy mojego dziadka. Przez lata mieliśmy kontakt telefoniczny.
Czy czuł się pan we Francji zagrożony?
- Tak, bałem się. Dostaliśmy informację, że w budynku obok zamieszkał agent Stalina i nas obserwował. Czasami, kiedy byłem sam w naszym domu, wydawało mi się, że ktoś próbuje otworzyć zamek, żeby wejść do środka.
Na początku 1938 roku wujek przyszedł do domu, źle się czując i pojechał do rosyjskiej kliniki, gdzie zmarł po dwóch operacjach. Nam choroba wydawała się dziwna. Najprawdopodobniej został otruty. W tamtym czasie jeszcze nie wiedzieliśmy, że Mark Zborowski, bliski współpracownik mojego wujka, którego znaliśmy jako Etienne, był szpiegiem Stalina. Właśnie on zabrał mojego wujka do kliniki pełnej Rosjan.
Zostałem sam z partnerką wujka i mój dziadek postanowił zabrać mnie do Meksyku. Jeanne była temu przeciwna i musieli interweniować adwokaci.
Kochała pana.
- Nie wiem, czy to była miłość. Raczej chodziło o to, że nie mogła mieć własnych dzieci i byłem wszystkim, co jej zostało.
Z kim pan pojechał do Meksyku?
- Z Małgorzatą i Alfredem Rosmerami. To było francuskie małżeństwo, poznali się z moim dziadkiem i Natalią w Rosji za czasów rewolucji październikowej. Najpierw popłynęliśmy statkiem do Nowego Jorku, a stamtąd pojechaliśmy pociągiem do Miasta Meksyk. Dziadek wysłał po nas na dworzec swojego francuskiego sekretarza i dopiero w domu mnie wyściskał.
Meksyk to był zupełnie inny świat. Ludzie szczodrzy, dookoła mnóstwo kolorów i dużo słońca. Wcześniej chodziłem do szkoły tylko dla chłopców, a tutaj klasy były mieszane. Poza tym nikt w szkole nie wiedział, kim jest moja rodzina. Nasz dom w dzielnicy Coyoacán, w którym mieszkaliśmy, był pełen Amerykanów. Oni zajmowali się naszą ochroną i mnie cieszyła ich obecność, bo zawsze dużo się działo. Nasi ochroniarze nauczyli mnie m.in. jeść dużo na śniadanie, które wystarcza na cały dzień.
Dlaczego chronili was Amerykanie?
- Z bardzo oczywistych powodów. Diego Rivera, znany malarz meksykański, udał się z profesorem Octavio Fernándezem, trockistą, na rozmowę do Lazaro Cardenasa, prezydenta Meksyku, aby poprosić o azyl polityczny dla mojego dziadka. Cardenas był energicznym politykiem i szybko podejmował decyzje. Po dwóch minutach rozmowy powiedział, że Lew Trocki może przyjechać do Meksyku, ale nie wolno mu się mieszać do polityki kraju. Z tego powodu uznano, że lepiej będzie, jeśli ochroniarzami będą obcokrajowcy.
Nasi ochroniarze i sekretarze nie otrzymywali zapłaty za swoją pracę. Byli to znajomi, towarzysze, którym podobały się idee Trockiego. Większość pochodziła ze Stanów Zjednoczonych, ale mieszkał z nami też jakiś sekretarz z Francji czy z Niemiec. Jeden z amerykańskich ochroniarzy, Jackie Cooper, był kierowcą ciężarówek, a inny, Harold Robbins, malarzem pokojowym, i to on pomalował większość mebli w naszym domu. Po pierwszym zamachu na mojego dziadka zaczęli nam pomagać ochroniarze meksykańscy.
Zanim przyjechał pan do Meksyku, pana dziadek mieszkał w Niebieskim Domu, razem z meksykańskimi malarzami - Fridą Kahlo i Diego Riverą.
- Tak, Diego był niezwykłym malarzem, ale bardzo często zmieniał poglądy i w pewnym momencie poparł w wyborach prezydenckich Juana Andreu Almazana, prawicowego i proamerykańskiego polityka. W ten sposób polityka przestała ich łączyć. Sekretarz mojego dziadka znalazł w pobliżu dom do wynajęcia, który w całości wyremontowano i się przeprowadzili. Odtąd dziadek nie miał już kontaktu z Diego Riverą.
Postać Lwa Trockiego została też przedstawiona w nagrodzonym Oscarami filmie „Frida”. Scenarzyści zasugerowali, że przyczyną konfliktu pomiędzy Trockim a Diego Riverą był romans pana dziadka z Fridą Kahlo, żoną malarza.
- Fridę Kahlo poznałem kilka lat po śmierci mojego dziadka na spotkaniu u jej siostry, Cristiny, która miała cały czas kontakt z Natalią. Potem zaprosiła mnie też do Niebieskiego Domu, ale nigdy nie rozmawialiśmy na temat mojego dziadka. Natomiast Frida była bardzo ciepłą osobą, o niezwykłej osobowości. Bardzo ją lubiłem.
Jak wyglądał dzień Lwa Trockiego?
- Dziadek miał w ogrodzie przy domu małą farmę, gdzie hodował króliki i kury, żeby zapewnić nam jedzenie. Wstawał około siódmej rano i szedł je karmić, bo dla niego to była forma aktywności fizycznej. Należy pamiętać, że nie mógł swobodnie poruszać się poza domem. Zawsze jeździł po mieście samochodem. Na samym przedzie, albo z tyłu, jechał drugi samochód z ochroniarzami.
Następnie dziadek jadł śniadanie, zawsze proste potrawy i lekkie, nie rozkoszował się jedzeniem. Po posiłku szedł do swojego gabinetu, gdzie spędzał cały poranek, dyskutując, ucząc się i czytając. Po południu jedliśmy z dziadkiem i wszystkimi towarzyszami wspólny posiłek. Trocki odpoczywał przez około 20 minut i znów siadał przy biurku, gdzie pracował do wieczora. Po pracy szedł karmić swoje zwierzęta. Czasem mu pomagałem, na przykład mieliłem kukurydzę. Dyskutowaliśmy ze sobą po francusku.
Również o polityce albo rewolucji w Rosji?
- Wręcz przeciwnie. Dużo później rozmawiałem z jego ochroniarzami i sekretarzami, którzy mi powiedzieli, że dziadek zakazał im ze mną rozmawiać o polityce. Cała moja rodzina była prześladowana i wolał, żebym zachował spokój.
Pierwszy atak na życie pańskiego dziadka w Meksyku miał miejsce w maju 1940 roku.
- Mój dziadek spodziewał się, że to nastąpi. Na początku 1940 roku on i Natalia zauważyli wzmożony atak na mojego dziadka ze strony prasy komunistycznej w Meksyku, opłacanej przez Kreml. Mój dziadek twierdził, że jeszcze trochę i dziennikarze zamienią pióro na karabin. Powiedział to w styczniu, a 24 maja nastąpił pierwszy atak na niego. Był środek nocy, spokojnie spałem i nagle wybudził mnie ze snu hałas. Ktoś ciągnął za drzwi od naszego ogrodu. Były to drewniane drzwi z witrażami, które trzeszczały, gdy się je poruszało. Widziałem sylwetkę człowieka w jasnym ubraniu i pomyślałem, że to jeden z ochroniarzy lub towarzyszy. Nie przyszło mi na myśl, że może to być ktoś nieznajomy. Myliłem się. Po chwili usłyszałem wystrzały i poczułem zapach prochu w powietrzu. Rzuciłem się na ziemię i schroniłem w rogu pokoju, co mnie uratowało. W pokoju obok spali dziadkowie. Natalia okazała się bardzo szybka i jak tylko usłyszała strzały, wypchnęła mojego dziadka z łóżka. Schronili się w najmniej widocznym, południowo-wschodnim rogu pokoju. Ich sypialnia została ostrzelana pod trzema różnymi kątami - od strony gabinetu, mojego pokoju i wejścia od ogrodu. Cudem przeżyli.
Pod koniec wystrzałów ktoś wszedł z ogrodu do mojego pokoju i jeden z napastników podał swojemu koledze jakieś puszki. Słyszałem, jak mówi do niego, że to jest koktajl Mołotowa. Wpadłem w panikę, myśląc, że dom zostanie wysadzony w powietrze. Wyszedłem z ukrycia i wybiegłem do ogrodu. Prawie wpadłem na jednego z atakujących, na szczęście nie zauważyli mnie. Szybko zawróciłem, minąłem w biegu bibliotekę, jadalnię i schroniłem się w pokoju Harolda Robbinsa. Zostałem tam, aż w domu zapanowała cisza i mogłem zobaczyć się z moim dziadkiem. Dziadek ucieszył się na mój widok, bo myślał, że mnie porwali. Trudno opisać stan euforii, w jakiej się znajdował, gdy udało mu się ujść z życiem.
Celem zamachowców było spalić szafy w pokoju, w którym spałem. Na pewno myśleli, że w nich znajduje się archiwum. To samo powiedział mój dziadek: Bomby były częścią wizyty Stalina, tylko jego mogło interesować moje archiwum. Kiedy w pokoju pojawiły się płomienie, Natalia próbowała je ugasić i w ten sposób poparzyła sobie ramię.
Ochroniarze w żaden sposób nie zareagowali?
Nie, bo operacja była bardzo dobrze zaplanowana. Na zewnątrz domu, na wysokości pokojów ochroniarzy, znajdował się gigantyczny eukaliptus. Atakujący planowali wejść do środka, więc żeby im to umożliwić, pozostali schowali się za eukaliptusem i otworzyli ogień. Gdyby któryś z ochroniarzy próbował wyjść ze swojego pokoju, zginąłby na miejscu. W sumie w domu znaleźliśmy ponad 200 dziur po kulach. Wycofali się, myśląc, że moi dziadkowie nie żyją. Chcieli uciec przed przyjazdem policji.
Napastników było ponad 20 i policja później ich odnalazła. Byli to członkowie Partii Komunistycznej na czele z muralistą Davidem Alfaro Siqueiros, który był agentem Stalina. Dostali rozkaz z Rosji, żeby zlikwidować mojego dziadka i musieli to zrobić, bo inaczej groziłoby im i ich rodzinom niebezpieczeństwo.
Po nieudanym ataku na mojego dziadka Robert Sheldon Harte, młody Amerykanin, który tej nocy pilnował drzwi, przestał się pojawiać. Fanny Yanovitch, rosyjska sekretarka mojego dziadka, wspominała później, że Harte wypytał ją, jak Trockiemu idzie praca nad biografią Stalina.
Książkę zamówiło u Trockiego wydawnictwo ze Stanów Zjednoczonych. Dziadek nie był tym tematem za bardzo zainteresowany, ale ponieważ zaproponowali mu dobre wynagrodzenie w dolarach, a potrzebowaliśmy pieniędzy, to się zgodził. Pisał na podstawie własnego doświadczenia i przeglądając materiały innych autorów. Krok po kroku rekonstruował wydarzenia.
Dzień przed pierwszym atakiem na nasz dom Robert Sheldon Harte bardzo nalegał, żeby Fanny zwróciła mu długopis, który często jej pożyczał. Sekretarka podejrzewała, że był on człowiekiem NKWD. Tak, mój dziadek zawsze miał zaufanie do ludzi.
Na pewno Roberta obarczono odpowiedzialnością za nieudany atak i dlatego postanowili się go pozbyć. A może nie wiedzieli, co z nim zrobić, bo był Amerykaninem? Jakieś dwa miesiące po ataku znaleziono jego ciało pokryte wapnem w wiejskiej chacie w Desierto de Los Leones.
Spodziewaliście się kolejnego ataku?
- Dziadek zdawał sobie sprawę z tego, że nastąpi kolejny atak, i mówił o tym swoim towarzyszom. Partia Komunistyczna ze Stanów Zjednoczonych, która była liczniejsza i miała więcej pieniędzy, zrobiła u siebie składkę na wykup domu, w którym mieszkaliśmy. Potem zrobiliśmy umocnienia, zamurowaliśmy okna do połowy i powstawialiśmy kraty. Mój dziadek podchodził sceptycznie do remontu, bo był prawie pewien, że Stalin po raz kolejny nie zaatakuje w taki sam sposób. I miał rację.
Kim był zamachowiec?
- Zamachowcem okazał się Ramon Mercader, hiszpański komunista i agent Stalina, który przeniknął w nasze środowisko, rozkochując w sobie pochodzącą ze Stanów trockistkę, Silvię Ageloff. Poznał ją w Paryżu przez Marka Zborowskiego. Wszystkim mówił, że nazywa się Frank Jackson.
Silvia dobrze znała mojego dziadka, bo jej siostra była sekretarką Trockiego w czasie prac Komisji Dewey w 1937 roku. W komisji zasiadali intelektualiści różnej narodowości, z filozofem Johnem Deweyem na czele. On miał inne poglądy od mojego dziadka, ale czuł respekt wobec prawdy i dlatego zgodził się przewodniczyć pracom komisji. Ta komisja miała za zadanie przeanalizować zarzuty Stalina przeciwko mojemu dziadkowi, które zostały użyte w procesach moskiewskich. Stalin oskarżał Trockiego między innymi o organizowanie spisku na jego życie. Mój dziadek podjął się samoobrony, udowadniając, że zarzuty były sfałszowane.
Jakie dowody na swoją niewinność mógł przedstawić Lew Trocki?
- W swoim archiwum miał mnóstwo materiałów, dlatego zamachowcy chcieli je spalić. Później, żeby chronić dokumenty, sprzedaliśmy je Uniwersytetowi Harvarda. Przez długi czas część archiwum nie ujrzała światła dziennego, aby nie narażać niczyjego życia. Wśród dokumentów dziadka można znaleźć interesujące rzeczy. Na przykład puste kartki z podpisem Lenina, które udowadniają, jakim zaufaniem cieszył się Trocki, jak również tysiące listów.
Na tej podstawie Komisja Deweya wydała werdykt, że mój dziadek nie był winien czynów, które zarzucał mu Stalin.
Czy Lew Trocki osobiście poznał zamachowca?
- Po przyjeździe do Meksyku Ramon zaprzyjaźnił się z naszymi ochroniarzami, zapraszał ich na obiad w mieście i zaczął robić małe przysługi. Przed nami udawał, że jest handlowcem, dziennikarzem, oraz że nie interesuje go polityka. Czasem bywał w naszym domu, więc dziadek pozdrawiał go w ogrodzie.
Kiedy małżeństwo Rosmerów było jeszcze w Meksyku, zabrał nas na jednodniową wycieczkę do Salazar w Stanie Meksyk, i pomógł mi wspiąć się na najwyższe wzniesienie. Co więcej, kiedy Rosmerowie wracali do Europy, to było już po pierwszym zamachu, Ramon zawiózł ich do Veracruz, skąd statek zabrał ich do Europy. Towarzyszyła im też Natalia.
Mój dziadek słyszał o tym wszystkim, więc kiedy Ramon poprosił go o przeczytanie artykułu, jaki napisał, to nie widział powodu, dla którego miałby mu odmówić. Poza tym uważał, że w ten sposób może zdobyć kolejną osobę dla organizacji. Oczywiście prośba Ramona była dziwna, bo on nigdy nie wykazywał zainteresowania polityką.
Ramon umówił się na prywatne spotkanie z moim dziadkiem w jego gabinecie. W czasie pierwszej wizyty wydał się mojemu dziadkowi trochę dziwny, bo usiadł za stołem i nawet nie zdjął kapelusza, co było niegrzeczne. Dziadek przeczytał jego artykuł, który uważał za naiwny i dał mu kilka wskazówek. Umówili się, że Ramon przyjdzie do niego ponownie z poprawionym tekstem. Gdy Trocki pochylił się nad jego tekstem, Ramon zadał mu cios czekanem w tył głowy. Czekan zdołał ukryć w płaszczu przeciwdeszczowym, który miał na sobie. Tak, agenci Stalina byli mistrzami kamuflażu.
Był pan w domu w dniu zabójstwa Lwa Trockiego?
- Wracałem po południu spokojnie ze szkoły i z dużej odległości zauważyłem ruch wokół naszego domu. Drzwi były otwarte, na zewnątrz stali policjanci i był zaparkowany samochód policyjny. Wydało mi się to dziwne, bo zwykle popołudnia były bardzo spokojne. Miałem przeczucie, że coś się stało. Wszedłem do ogrodu i spotkałem Harolda Robbinsa, naszego ochroniarza. Był wyczerpany, w prawej dłoni trzymał rewolwer. Co się dzieje? - zapytałem. Jackson! Jackson! - tylko z siebie wydusił. Zacząłem iść w kierunku domu i po mojej prawej stronie zobaczyłem mężczyznę. Jego twarz była cała zakrwawiona. Wył jak szczur. Już nie przypominał człowieka.
Wszedłem do biblioteki i przez uchylone drzwi do jadalni zobaczyłem leżącego na podłodze dziadka z zakrwawioną głową. Był otoczony przez ochroniarzy i Natalia przykładała do jego głowy lód. Widząc mnie, zdołał powiedzieć: Nie pozwólcie się chłopcu zbliżyć, on nie powinien tego widzieć.
Później dowiedziałem się, co się stało. Kiedy mój dziadek otrzymał uderzenie, wydał z siebie przeraźliwy krzyk, który dało się usłyszeć w całym domu. Natychmiast pojawili się ochroniarze, unieruchomili Jacksona i zaczęli go bić. Jeden z ochroniarzy ze Stanów Zjednoczonych od uderzeń złamał sobie rękę. Natalia od razu znalazła się przy dziadku. On, jeszcze będąc na nogach, wskazał na Ramona i powiedział do niej: „Jackson”, dając do zrozumienia, że stało się to, czego się spodziewali. Prosił też ochroniarzy: Nie zabijajcie go, musi mówić. Miał dużo racji, bo dzięki temu dowiedzieliśmy się, że Stalin wydał rozkaz zabójstwa. W przeciwnym razie byłoby to tajemnicą na zawsze i nie dowiedzielibyśmy się, kim naprawdę był zamachowiec. Kiedy ochroniarze go zatrzymali i zaczęli bić, jeden, jedyny raz powiedział: Mają moją matkę, zmusili mnie, żebym to zrobił. Dziadka przewieziono do szpitala i następnego dnia zmarł.
Jego pogrzeb odbył się w Mieście Meksyk.
- Tak, wielu ludzi w Meksyku go podziwiało. Na jego pogrzebie w Mieście Meksyk pojawiło się 300 tysięcy osób, a miasto liczyło wtedy dwa miliony mieszkańców. Dzisiaj prochy mojego dziadka znajdują się w Muzeum Lwa Trockiego, które powstało w latach 80. Rząd meksykański chciał, żeby historia przetrwała i ogłosił, że muzeum jest pomnikiem narodowym. Jestem jego kustoszem i żywą relikwią, jako że nikt w mojej rodzinie nie dożył moich lat.
Ramon Mercader został skazany na dwadzieścia lat pozbawienia wolności. Kiedy wyszedł z więzienia, wyjechał na Kubę. W 1961 roku pojechał do Rosji, gdzie został odznaczony najwyższym odznaczeniem radzieckim - Orderem Lenina - oraz tytułem Bohatera Związku Radzieckiego. Potem zmarł w Hawanie, ale jego prochy spoczywają na cmentarzu moskiewskim.
- Lenin, wiedząc o tym, przewróciłby się w grobie. Gdyby żył, to też stałby się ofiarą represji, zresztą wdowa po nim powiedziała to samo. Jednak umarł wcześnie, więc mógł się stać symbolem rewolucji i idolem mas.
Pan i Natalia zostaliście w Meksyku.
- Wróciliśmy do naszego domu. Kiedy byłem nastolatkiem, nasz kontakt nie był łatwy, ale wszystko się zmieniło, gdy założyłem rodzinę i Natalia została przyszywaną prababcią. Mieszkała w Meksyku do 1981 roku, potem pojechała do Francji, gdzie zmarła na raka.
Ożeniłem się z Hiszpanką z Madrytu, która odeszła 18 lat temu. Mam cztery wspaniałe córki. Najstarsza jest pisarką, poetką oraz wykłada na uniwersytecie. Bardzo ją interesuje Meksyk. Druga mieszka w Waszyngtonie i jest szefową Narodowego Instytutu Uzależnienia Narkotykowego. Dwie najmłodsze są bliźniaczkami. Jedna jest chirurgiem, druga doktorem ekonomii. Mam też pięcioro wnuków.
Był pan świadkiem tylu tragedii... Jak po tym wszystkim można normalnie żyć?
- Jestem chemikiem. Obserwując procesy chemiczne, można odnieść wrażenie, że coś jest niemożliwe, jednak analizując szczegóły, okazuje się, że zawsze można znaleźć jakieś rozwiązanie. Tylko śmierci nie da się uniknąć.
Esteban Volkov. Urodzony 7 marca 1926 roku w Jałcie. Syn Zinaidy Lwownej Bronstein i Ivanovicha Volkova. Wnuk Lwa Trockiego. Jedyny żyjący świadek ataków na życie swojego dziadka w Meksyku. Z zawodu chemik. Ma cztery córki i pięcioro wnuków. Mieszka w Mieście Meksyk.
piątek, 5 czerwca 2015
wtorek, 12 maja 2015
poniedziałek, 11 maja 2015
Meksykański zapaśnik: Lucha Libre jest niczym telenowela. To więcej niż sztuka walki.
Tinieblas Jr., luchador (zapaśnik), szef federacji Lucha Libre Full i syn słynnego luchadora, tłumaczy na czym polega profesjonalny wrestling w Meksyku: - Podstawą jest rywalizacja, dlatego w zależności od osobowości luchadora przypisuje się mu w czasie walki rolę rudo lub tecnico. Luchador tecnico zawsze w czasie walki postępuje w zgodzie z zasadami, a luchador rudo używa podstępu, żeby zwyciężyć. Kopie przeciwnika w przyrodzenie, próbuje zedrzeć z twarzy maskę, gryzie w ucho, w rękę, aż do krwi.
Pierwszy raz ktoś udziela mi wywiadu w masce...
- Zawsze zakładam maskę, kiedy wychodzę na ring albo idę na służbowe spotkanie. Dzięki niej ludzie od razu wiedzą, że jestem Tinieblas Jr. Bez maski nie mogę pokazać się publicznie, to taki nasz zwyczaj sprzed wielu lat. Poza tym meksykańskiej publiczności podobają się maski.
Dlaczego luchadorzy w Meksyku walczą w maskach?
- Mówimy o czymś, co miało miejsce ponad 75 lat temu. Jednym z pierwszych zamaskowanych luchadorów był Santo. Szybko stał się ikoną lucha libre, został bohaterem komiksów i zagrał w wielu filmach - walczył przeciwko mumiom, z wampirami i mafią. Przez ludzi był uważany za bohatera z krwi i kości. Nigdy nie zdejmował maski i nikt nie wiedział, jak wygląda. Dopiero gdy był na emeryturze, pokazał kawałek twarzy przed kamerami. Potem pojawili się inni luchadorzy w maskach, tacy jak Mil Máscaras czy Blue Demon. Ich śladami podążył mój tata. Zadebiutował w '71 roku jako Tinieblas. Jego postać ma już 44 lata.
Jak to się stało, że twój tata został luchadorem?
- Mój tata był kulturystą i chodził do siłowni w centrum miasta, gdzie trenowali też luchadorzy. Mil Máscaras, który był już znany w środowisku luchadorów, powiedział mu kiedyś: - Z takim ciałem jak twoje powinieneś trenować lucha libre. Mój tata wcześniej o tym nie myślał, bo chciał być aktorem. Miał już zresztą za sobą małe role jako statysta.
Mil Máscaras przedstawił mojego tatę Valente Pérezowi właścicielowi magazynu „Lucha Libre”, który obiecał, że go wypromuje. Wymyślił dla niego imię Tinieblas [ciemność - przyp. red.]. - Będziesz niewidomym luchadorem - powiedział. Mój tata się przestraszył: - Nic nie będę widzieć, nie uda mi się wygrać! Jednak kiedy zobaczył projekt maski, okazało się, że przednią część pokrywa drobna siateczka, przez którą można oddychać i dobrze widać przeciwnika. Potem mój tata sam zaprojektował resztę stroju: spodnie, rękawice, buty.
Lucha libre było wtedy lubiane w Meksyku?
- Mój tata został luchadorem w bardzo dobrym momencie, bo lucha libre było bardzo popularne w całym kraju. Przez wiele lat walczył codziennie - od poniedziałku do niedzieli. Kiedy ja zaczynałem, to ta epoka już się kończyła. Teraz walki najczęściej organizowane są w weekendy. Tata jeździł też do Japonii, Stanów Zjednoczonych, bo tam ludzie są zafascynowani lucha libre. Wcześniej podróże były bardzo wyczerpujące, nie podróżowało się tak łatwo jak dzisiaj. Wyjeżdżał na miesiąc, więc kiedy byliśmy z rodzeństwem mali, rzadko go widywaliśmy. Na walki w Meksyku zdarzało mu się jechać autobusami.
Jak powstało lucha libre?
- Kolebką lucha libre jest Meksyk. Mówi się, że na początku XIX wieku przyjechali do Meksyku Europejczycy, nauczyli nas zapasów i my potem zaczęliśmy wymyślać kolejne elementy walki. W latach 30. XX wieku Salvador Lutteroth stworzył pierwszą firmę lucha libre i organizował pokazy walk. Do Meksyku zaczęli przyjeżdżać sportowcy z Japonii i ze Stanów - wykorzystali niektóre z elementów naszej walki i zapoczątkowali niezależny wrestling u siebie.
Czym lucha libre w Meksyku różni się od tego w Japonii i Stanach Zjednoczonych?
- Wrestlerzy ze Stanów wykorzystują tylko niektóre elementy naszego lucha libre, ale ich gra jest wolniejsza, nie mają tak bardzo rozwiniętej techniki. Japończycy lucha libre nauczyli się w Meksyku, lecz połączyli to ze swoim stylem, który przypomina judo. Poza tym Amerykanie raczej nie używają masek, bo nie mają takiej tradycji. Za to Japończykom nasz pomysł się spodobał. Oni też noszą maski, tyle tylko, że w stylu japońskim, na przykład symbolizujące smoka.
W lucha libre występuje przynajmniej dwóch zawodników - luchador rudo i tecnico. Kim oni są?
- Podstawą jest rywalizacja, dlatego w zależności od osobowości luchadora przypisuje się mu rolę rudo lub tecnico. Jeden zawodnik z założenia jest dobry, a drugi zły. Luchador tecnico zawsze w czasie walki postępuje w zgodzie z zasadami, a luchador rudo używa podstępu, żeby zwyciężyć. Kopie przeciwnika w przyrodzenie, próbuje zedrzeć z twarzy maskę, gryzie w ucho, w rękę, aż do krwi.
W Meksyku lucha libre jest bez ograniczenia czasowego. Przegrywa zawodnik, który upadnie plecami na ring. Przeciwnik przytrzymuje jego plecy i ramiona na macie, podczas gdy sędzia liczy do trzech. Przegrany wciąż ma dwie szanse. Jeśli znowu zostanie pokonany, walka się kończy.
Jest to też rodzaj przedstawienia przed publicznością.
- To zawsze jest spektakl. Ring to nasza scena i widzowie otaczają nas ze wszystkich stron. Jesteśmy aktorami i sportowcami. Musimy tak podziałać na ludzi, żeby wzbudzić w nich emocje. Często niczym superbohater wchodzę na trybuny w pelerynie, którą zdejmuję tuż przed walką, bo chcę zrobić na publiczności dobre wrażenie. To jest interaktywny sport, w trakcie walki ludzie krzyczą do mnie: „Uderz go!”, i ja im odpowiadam, robiąc to, o co proszą. Umiem rozwścieczyć widzów, sprawić, że zaczną się śmiać, krzyczeć, gwizdać. Oni w ten sposób się odstresowują, mogą wyrzucić z siebie emocje. Zawsze najgłośniej krzyczą kobiety.
Czy kobiety też mogą być luchadorkami?
- Tak. Początkowo publiczność nie wierzyła w nie, chociaż były silne i dobrze przygotowane. Wydaje mi się, że obecnie są nawet lepiej wytrenowane niż mężczyźni, bo wcześniej walczyły tylko między sobą, a teraz ćwiczą też z nami.
Obecnie zdarza się, że federacje lucha libre organizują też walki w parach damsko-męskich. Jednak kobieta zawsze walczy przeciwko innej kobiecie. Wydaje mi się to uczciwe. Gdyby kobieta mnie uderzyła, toby mnie zabolało, ale jeśli ja oddałbym jej z całej siły, zrobiłbym jej krzywdę. Poza tym nie mógłbym uderzyć kobiety.
Ciosy wymierzacie naprawdę?
- Uczymy się, w jaki sposób zadać cios, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Nie chodzi o to, żeby drugiemu zawodnikowi podbić oko, bo my z tego żyjemy i musimy umieć się ochronić. Wiemy, jak uderzyć przeciwnika z ograniczoną siłą, żeby to jednocześnie wyglądało efektownie. Umiemy też amortyzować ciosy. Niestety, niektórzy luchadorzy nie mają dobrej techniki i mogą sobie zrobić krzywdę.
Nie uważasz, że ten sport jest brutalny?
- Wcześniej lucha libre rozwijało się bez żadnej kontroli i było dużo bardziej brutalne, ale z czasem to się zmieniło. Dzisiaj staramy się unikać przemocy na ringu. Oczywiście luchador rudo walczy w sposób bardziej agresywny, ale jest to element gry. Robimy to, aby dostarczyć ludziom rozrywki. Poza tym chcemy zaprezentować przed widzami nasze możliwości, bo nauczenie się lucha libre kosztowało nas wiele lat treningów.
Czym jest lucha libre dla Meksykanów?
- Jest niczym telenowela. Wiele osób co tydzień chodzi na Arena Mexico oglądać walki, bo na ringu rozgrywa się akcja serialu. Co chwila pojawiają się nowi rywale, jedna osoba kończy karierę, ktoś inny ją zaczyna. Ci, którzy przychodzili na lucha libre ze swoimi rodzicami jak byli mali, teraz są już dorośli i zabierają na walki swoje dzieci.
Dla mnie osobiście lucha libre jest przede wszystkim sztuką i częścią naszej kultury. Sztuką, ponieważ co chwila tworzymy różne kombinacje uderzeń, a samych chwytów i elementów akrobatyki nie jest łatwo się nauczyć. Mnie trzy lata zajęło, żeby w odpowiedni sposób upaść na ring z wysokości, nie narażając na kontuzje kolan i twarzy. Sztuką jest również stworzenie masek i pozostałych części stroju oraz nadanie im odpowiedniego znaczenia.
Mówisz, że dzieci chodzą was oglądać. Czy nie promujecie w ten sposób przemocy?
- Dzieci są zachwycone, widząc nas w przebraniu, traktują nas jak superbohaterów. Nie jesteśmy wymyślonymi postaciami, takimi jak Superman, tylko istniejemy naprawdę. Patrzą na nas niczym zahipnotyzowane, gdy unosimy się w powietrzu. Zawsze bardziej wspierają luchadora tecnico, bo on walczy uczciwie, nie używa podstępów i w ten sposób uczymy dzieci, czym jest dobro. Myślę też, że zarówno mali widzowie, jak i dorośli w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że oglądają przedstawienie.
Jako dziecko cieszyłeś się, że twój tata jest luchadorem?
- Na początku nie wiedziałem, że się tym zajmuje. Tata przychodził do domu z torbą, wyjmował z niej buty, maskę, strój i podawał mojej mamie do wyprania. Kiedy wychodził, oznajmiał mi i mojemu rodzeństwu: „Idę do pracy”. Gdy trochę podrosłem, kazał wszystkim naokoło mówić, że daje lekcje wychowania fizycznego. Tłumaczył nam: „Jestem jak Batman, to, kto kryje się za maską, jest tajemnicą”. Nie chciał, żeby dziennikarze robili mu zdjęcia przed domem, bo dawniej zdjęcia luchadorów publikowano w gazetach.
Kiedy miałem siedem lat, tata zabrał mnie na walkę blisko miasta Meksyk. W pewnym momencie zatrzymał auto i założył maskę. Nagle usłyszałem okrzyki ludzi na zewnątrz: „Ti-nie-blas!”. Zbliżali się, prosząc o autografy. Tata krzyknął do mnie: „Zamknij okno w samochodzie”.
Później ze znajomym mojego taty stanąłem tuż pod ringiem. Kiedy tata zaczął walczyć, poczułem przypływ adrenaliny. Z jednej strony cieszyłem się, a z drugiej denerwowałem, gdy widziałem, jak przyjmuje ciosy. Mój tata, podobnie jak ja, był luchadorem tecnico i nie używał podstępów. Bałem się, że drugi zawodnik zedrze z niego maskę.
Twój tata odniósł sukces.
- Tak, przez kilka pierwszych lat pracowano nad jego promocją. Miał własną sekcję w magazynie, „Proszę pytać, Tinieblas odpowie”. Potem zaproponowano mu rolę w filmie „Sprawiedliwi mistrzowie”. Jest to obraz o luchadorach, którzy jeżdżą na motorach i walczą z potworami z innego świata. To była niedroga produkcja, ale scenarzyści użyli sporo wyobraźni i czułem się niesamowicie, gdy oglądałem ten film. W sumie mój tata wystąpił w dziewięciu filmach, w tym również z Santo, który w tamtym momencie już kończył swoją karierę. Powstał też komiks o moim tacie, miał swój program w telewizji, brał udział w reklamach oraz akcjach, które miały na celu uświadomić ludzi, jak ustrzec się np. przed cholerą.
Po pięciu latach od debiutu tata wpadł na pomysł, żeby wymyślić postać, która mogłaby mu towarzyszyć przy różnych okazjach. Zainspirował się „Gwiezdnymi wojnami” oraz mitologią Majów i tak stworzył Alushe. Jest to kudłata, niska postać, która przypomina psa. Według mitologii miała chronić ziemie Majów i oddalać złe moce. Tata chodził z Alushe do telewizji i tłumaczył dzieciom, dlaczego mają się uczyć, myć zęby, słuchać rodziców. Kiedyś jeden z luchadorów zapytał tatę: - Czy mogę zabrać go ze sobą na walkę? Tata odpowiedział: - Nie, on nie walczy. Jednak publiczność też chciała go zobaczyć w czasie walki, więc Alushe zaczął uczestniczyć w lucha libre. Czasem stał bez ruchu, rzucał się na ziemię, albo udawał, że kopie przeciwnika. Wielu próbowało naśladować mojego tatę i dzisiaj mają przy sobie wymyślone przez siebie maskotki, którymi często są karły przebrane za dziecko. Jednak żadna z tych postaci nie jest kochana przez publiczność tak jak Alushe.
Dzięki temu wszystkiemu Tinieblas stał się postacią rozpoznawalną. Po luchadorach z jego pokolenia przyszedł jednak czas na kontynuatorów ich legendy. Zaczęli walczyć synowie niektórych luchadorów, m.in. Santo, Blue Demon, i ja też do nich dołączyłem.
Chciałeś być jak twój tata?
- Jako nastolatek często chodziłem z tatą na walki. Widziałem jak inni luchadorzy próbowali zedrzeć z niego maskę, a jej utrata oznaczałaby stratę honoru, więc w takich momentach płakałem. Postanowiłem, że też zostanę luchadorem, żeby im się za to odwdzięczyć. Oczywiście lucha libre miałem we krwi, bo cały czas fascynowałem się tym sportem. Kiedyś powiedziałem: - Tato, ja też chcę walczyć. On na to: - Jesteś szalony, zapomnij o lucha libre. Miałem wtedy 15 lat i wielu chłopaków w moim wieku walczyło profesjonalnie, bo dawniej rodzice nie zawsze wysyłali dzieci do szkoły. Jednak skoro tata mi zabronił, to zapomniałem o swoim marzeniu.
Mój tata miał siłownię w domu i kiedy robiłem licencjat z grafiki, zacząłem dużo ćwiczyć. Poszedłem też do siłowni, gdzie przychodzili inni zapaśnicy. - Tinieblas to twój ojciec? - pytali. Tata mnie obserwował i po roku mi powiedział: - Zacznij trenować. Dopiero wtedy zacząłem trening lucha libre z profesjonalistami.
Pamiętasz swoją pierwszą walkę?
- Rok przed debiutem tata mi powiedział: - Wyobraź sobie, że zmienili mi w telewizji dzień zdjęciowy, a w weekend muszę pojechać do Ciudad Obregón. Nie mógł się tam nie pojawić, bo bilety na lucha libre zostały już sprzedane. Pojechałem tam zamiast niego. Bardzo się denerwowałem, bo po raz pierwszy walczyłem przed publicznością i nie miałem żadnego doświadczenia jako luchador. W dodatku występowałem jako mój tata i czułem się odpowiedzialny za jego dobre imię. Było tam gorąco, ubranie lepiło mi się do ciała. W pewnym momencie słyszę, jak ktoś na trybunach mówi: - To nie jest Tinieblas, ale jego syn! Pierwszego dnia walkę udało mi się wygrać.
A jaka walka najbardziej zapadła ci w pamięć?
- Chyba walka przeciwko Scorpio Jr. w 1997 roku, bo to była dobra walka. Po raz pierwszy w mojej karierze zdobyłem wtedy tytuł mistrza i wygrałem pas wagi ciężkiej. Wcześniej nikt nie mógł go pokonać.
Występowałeś też z tatą?
- Kiedy zadebiutowałem na Arena Mexico w 1990 roku, prawie od samego początku występowałem w parze z moim tatą. Na początku stresowałem się, walcząc razem z nim, ale tata pozwalał mi decydować, co zrobię na ringu. Z czasem nabrałem doświadczenia i niektórzy mi mówili, że jestem lepszy od niego. Ale ja tak nie uważam, bo to mój tata, jest moim idolem. Czuję respekt do niego, bo dzięki niemu jestem w tym, a nie w innym miejscu. Mój tata ma dzisiaj 75 lat i chociaż od lat nie walczy, to wciąż działa w środowisku lucha libre.
Jaką najważniejszą radę dał ci tata?
- Dał mi jedną radę, która bardzo mi pomogła i otworzyła przede mną wiele drzwi. Kiedyś mi powiedział: - Tutaj, w tym środowisku, jesteś kim jesteś, ale musisz twardo stąpać po ziemi i traktować wszystkich jednakowo. Dzisiaj jestem promotorem jednej z najważniejszych federacji lucha libre w Meksyku i wciąż o tym pamiętam. Dzięki temu gdy chcę, żeby luchador z innej federacji dla mnie walczył, to nawet jeśli zabrania mu tego kontrakt, dzwonię do jego promotora i zawsze słyszę w słuchawce: - Nie ma problemu, chłopak może dla ciebie walczyć.
Czy zdarzały ci się kontuzje?
- Miałem etapy lepsze i gorsze w moim życiu zawodowym. Tuż przed egzaminem na luchadora nabawiłem się kontuzji kręgosłupa i nie mogłem chodzić. Lekarz powiedział mi, że potrzebna jest operacja. - Panie doktorze, ale za tydzień mam debiut - zaprotestowałem. - Dobrze, dam ci lek, żebyś mógł walczyć, ale będzie skuteczny tylko przez chwilę - odparł. W tydzień po debiucie przeszedłem operację i trzy miesiące spędziłem w łóżku. Później miałem jeszcze kilka kontuzji, aż w końcu zrobili mi operację na przepuklinę i gdy wróciłem do walki, nie byłem już taki dobry.
To był bardzo trudny czas w moim życiu, bo miałem trójkę małych dzieci, kłóciłem się ze swoją kobietą i czułem, że jako luchador jestem do niczego. Byłem rozczarowany sobą oraz swoim życiem. Zeszczuplałem i wpadłem w depresję. Przez osiem miesięcy nie ćwiczyłem, bo mi się nie chciało. W końcu doszedłem do wniosku, że nie mogę się poddać. Po jakimś czasie założyłem własną federację Lucha Libre Full. Wiedziałem, iż luchadorzy nie są odpowiednio nagradzani i trzeba sporo popracować nad logistyką w Meksyku, ale wcześniej sądziłem, że brakuje mi talentu do prowadzenia firmy. Jednak udało mi się znaleźć ring, załatwić reklamę, luchadorów i odniosłem sukces. Zaczęliśmy organizować coraz większe wydarzenia, np. wielką bitwę w centrum historycznym Mexico City. Jako pierwsi zorganizowaliśmy też loterię przed walką w Puebli, więc publiczność do końca nie wiedziała jacy zawodnicy będą przeciwko sobie walczyć.
Nadal wychodzisz na ring?
- Tak, nie tak dawno występowałem w Niemczech z aktorami z Niemiec i byłem w szoku, że moje ciało jest w stanie zrobić na ringu więcej, niż kiedy byłem młody. Dzieje się tak dlatego, bo już wiem, w jaki sposób muszę o siebie zadbać.
Żyjesz w świecie lucha libre od dawna. Czy ten sport bardzo się zmienia?
- Jak najbardziej. W tej chwili zdarza się, że luchadorzy w czasie trwania lucha libre tańczą, mówią na ringu do mikrofonu, ich stroje i maski są bardziej futurystyczne. Poza tym zaczęli dbać o swoje ciała, powoli zanika wizerunek brzuchatego luchadora. Oczywiście są wyjątki. Super Porky był szczupły, wysportowany i nagle jego ciało się zmieniło. Przytył, urósł mu brzuch. Ludzie na początku gniewali się na niego za tę zmianę, ale potem zaczęli go wspierać. On jest grubym luchadorem, jednak nigdy nie stracił charyzmy i umie obrócić to na swoją korzyść. Niektórzy mogą się z nim identyfikować. Ktoś powie: Jestem niski, albo Jestem gruby. I co z tego? Luchador też może być niewysoki i mieć nadwagę.
Co mówisz młodym Meksykanom, którzy pytają, co powinni zrobić, żeby zabłysnąć w środowisku lucha libre?
- Luchador musi mieć bardzo dobre przygotowanie, charyzmę i to coś. Komuś utalentowanemu łatwiej będzie robić postępy w tym sporcie. Myślę też, że mój tata odniósł sukces, bo zawsze dbał o to, żeby publiczność go lubiła.
Tinieblas Jr. Urodził się w 1966 roku. Jego ojcem jest Manuel Leal, który przez lata walczył w lucha libre pod pseudonimem Tinieblas. W roli luchadora zadebiutował w 1990 r., ukrywając się pod maską, która jest podobna do maski jego taty. Dwukrotnie zdobył mistrzostwo wagi ciężkiej federacji International Wrestling Revolution Group i dwukrotnie został mistrzem Lucha Libre USA Tag Team, występując w parze z El Oriental i Sol. W 2010 r. brał udział w programie transmitowanym przez MTV2 - lucha libre USA. Tinieblas oznacza ciemność.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na stronie Gazety Wyborczej. Więcej na: "Twarze Meksyku" na Facebooku.
Pierwszy raz ktoś udziela mi wywiadu w masce...
- Zawsze zakładam maskę, kiedy wychodzę na ring albo idę na służbowe spotkanie. Dzięki niej ludzie od razu wiedzą, że jestem Tinieblas Jr. Bez maski nie mogę pokazać się publicznie, to taki nasz zwyczaj sprzed wielu lat. Poza tym meksykańskiej publiczności podobają się maski.
Dlaczego luchadorzy w Meksyku walczą w maskach?
- Mówimy o czymś, co miało miejsce ponad 75 lat temu. Jednym z pierwszych zamaskowanych luchadorów był Santo. Szybko stał się ikoną lucha libre, został bohaterem komiksów i zagrał w wielu filmach - walczył przeciwko mumiom, z wampirami i mafią. Przez ludzi był uważany za bohatera z krwi i kości. Nigdy nie zdejmował maski i nikt nie wiedział, jak wygląda. Dopiero gdy był na emeryturze, pokazał kawałek twarzy przed kamerami. Potem pojawili się inni luchadorzy w maskach, tacy jak Mil Máscaras czy Blue Demon. Ich śladami podążył mój tata. Zadebiutował w '71 roku jako Tinieblas. Jego postać ma już 44 lata.
Jak to się stało, że twój tata został luchadorem?
- Mój tata był kulturystą i chodził do siłowni w centrum miasta, gdzie trenowali też luchadorzy. Mil Máscaras, który był już znany w środowisku luchadorów, powiedział mu kiedyś: - Z takim ciałem jak twoje powinieneś trenować lucha libre. Mój tata wcześniej o tym nie myślał, bo chciał być aktorem. Miał już zresztą za sobą małe role jako statysta.
Mil Máscaras przedstawił mojego tatę Valente Pérezowi właścicielowi magazynu „Lucha Libre”, który obiecał, że go wypromuje. Wymyślił dla niego imię Tinieblas [ciemność - przyp. red.]. - Będziesz niewidomym luchadorem - powiedział. Mój tata się przestraszył: - Nic nie będę widzieć, nie uda mi się wygrać! Jednak kiedy zobaczył projekt maski, okazało się, że przednią część pokrywa drobna siateczka, przez którą można oddychać i dobrze widać przeciwnika. Potem mój tata sam zaprojektował resztę stroju: spodnie, rękawice, buty.
Lucha libre było wtedy lubiane w Meksyku?
- Mój tata został luchadorem w bardzo dobrym momencie, bo lucha libre było bardzo popularne w całym kraju. Przez wiele lat walczył codziennie - od poniedziałku do niedzieli. Kiedy ja zaczynałem, to ta epoka już się kończyła. Teraz walki najczęściej organizowane są w weekendy. Tata jeździł też do Japonii, Stanów Zjednoczonych, bo tam ludzie są zafascynowani lucha libre. Wcześniej podróże były bardzo wyczerpujące, nie podróżowało się tak łatwo jak dzisiaj. Wyjeżdżał na miesiąc, więc kiedy byliśmy z rodzeństwem mali, rzadko go widywaliśmy. Na walki w Meksyku zdarzało mu się jechać autobusami.
Jak powstało lucha libre?
- Kolebką lucha libre jest Meksyk. Mówi się, że na początku XIX wieku przyjechali do Meksyku Europejczycy, nauczyli nas zapasów i my potem zaczęliśmy wymyślać kolejne elementy walki. W latach 30. XX wieku Salvador Lutteroth stworzył pierwszą firmę lucha libre i organizował pokazy walk. Do Meksyku zaczęli przyjeżdżać sportowcy z Japonii i ze Stanów - wykorzystali niektóre z elementów naszej walki i zapoczątkowali niezależny wrestling u siebie.
Czym lucha libre w Meksyku różni się od tego w Japonii i Stanach Zjednoczonych?
- Wrestlerzy ze Stanów wykorzystują tylko niektóre elementy naszego lucha libre, ale ich gra jest wolniejsza, nie mają tak bardzo rozwiniętej techniki. Japończycy lucha libre nauczyli się w Meksyku, lecz połączyli to ze swoim stylem, który przypomina judo. Poza tym Amerykanie raczej nie używają masek, bo nie mają takiej tradycji. Za to Japończykom nasz pomysł się spodobał. Oni też noszą maski, tyle tylko, że w stylu japońskim, na przykład symbolizujące smoka.
W lucha libre występuje przynajmniej dwóch zawodników - luchador rudo i tecnico. Kim oni są?
- Podstawą jest rywalizacja, dlatego w zależności od osobowości luchadora przypisuje się mu rolę rudo lub tecnico. Jeden zawodnik z założenia jest dobry, a drugi zły. Luchador tecnico zawsze w czasie walki postępuje w zgodzie z zasadami, a luchador rudo używa podstępu, żeby zwyciężyć. Kopie przeciwnika w przyrodzenie, próbuje zedrzeć z twarzy maskę, gryzie w ucho, w rękę, aż do krwi.
W Meksyku lucha libre jest bez ograniczenia czasowego. Przegrywa zawodnik, który upadnie plecami na ring. Przeciwnik przytrzymuje jego plecy i ramiona na macie, podczas gdy sędzia liczy do trzech. Przegrany wciąż ma dwie szanse. Jeśli znowu zostanie pokonany, walka się kończy.
Jest to też rodzaj przedstawienia przed publicznością.
- To zawsze jest spektakl. Ring to nasza scena i widzowie otaczają nas ze wszystkich stron. Jesteśmy aktorami i sportowcami. Musimy tak podziałać na ludzi, żeby wzbudzić w nich emocje. Często niczym superbohater wchodzę na trybuny w pelerynie, którą zdejmuję tuż przed walką, bo chcę zrobić na publiczności dobre wrażenie. To jest interaktywny sport, w trakcie walki ludzie krzyczą do mnie: „Uderz go!”, i ja im odpowiadam, robiąc to, o co proszą. Umiem rozwścieczyć widzów, sprawić, że zaczną się śmiać, krzyczeć, gwizdać. Oni w ten sposób się odstresowują, mogą wyrzucić z siebie emocje. Zawsze najgłośniej krzyczą kobiety.
Czy kobiety też mogą być luchadorkami?
- Tak. Początkowo publiczność nie wierzyła w nie, chociaż były silne i dobrze przygotowane. Wydaje mi się, że obecnie są nawet lepiej wytrenowane niż mężczyźni, bo wcześniej walczyły tylko między sobą, a teraz ćwiczą też z nami.
Obecnie zdarza się, że federacje lucha libre organizują też walki w parach damsko-męskich. Jednak kobieta zawsze walczy przeciwko innej kobiecie. Wydaje mi się to uczciwe. Gdyby kobieta mnie uderzyła, toby mnie zabolało, ale jeśli ja oddałbym jej z całej siły, zrobiłbym jej krzywdę. Poza tym nie mógłbym uderzyć kobiety.
Ciosy wymierzacie naprawdę?
- Uczymy się, w jaki sposób zadać cios, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Nie chodzi o to, żeby drugiemu zawodnikowi podbić oko, bo my z tego żyjemy i musimy umieć się ochronić. Wiemy, jak uderzyć przeciwnika z ograniczoną siłą, żeby to jednocześnie wyglądało efektownie. Umiemy też amortyzować ciosy. Niestety, niektórzy luchadorzy nie mają dobrej techniki i mogą sobie zrobić krzywdę.
Nie uważasz, że ten sport jest brutalny?
- Wcześniej lucha libre rozwijało się bez żadnej kontroli i było dużo bardziej brutalne, ale z czasem to się zmieniło. Dzisiaj staramy się unikać przemocy na ringu. Oczywiście luchador rudo walczy w sposób bardziej agresywny, ale jest to element gry. Robimy to, aby dostarczyć ludziom rozrywki. Poza tym chcemy zaprezentować przed widzami nasze możliwości, bo nauczenie się lucha libre kosztowało nas wiele lat treningów.
Czym jest lucha libre dla Meksykanów?
- Jest niczym telenowela. Wiele osób co tydzień chodzi na Arena Mexico oglądać walki, bo na ringu rozgrywa się akcja serialu. Co chwila pojawiają się nowi rywale, jedna osoba kończy karierę, ktoś inny ją zaczyna. Ci, którzy przychodzili na lucha libre ze swoimi rodzicami jak byli mali, teraz są już dorośli i zabierają na walki swoje dzieci.
Dla mnie osobiście lucha libre jest przede wszystkim sztuką i częścią naszej kultury. Sztuką, ponieważ co chwila tworzymy różne kombinacje uderzeń, a samych chwytów i elementów akrobatyki nie jest łatwo się nauczyć. Mnie trzy lata zajęło, żeby w odpowiedni sposób upaść na ring z wysokości, nie narażając na kontuzje kolan i twarzy. Sztuką jest również stworzenie masek i pozostałych części stroju oraz nadanie im odpowiedniego znaczenia.
Mówisz, że dzieci chodzą was oglądać. Czy nie promujecie w ten sposób przemocy?
- Dzieci są zachwycone, widząc nas w przebraniu, traktują nas jak superbohaterów. Nie jesteśmy wymyślonymi postaciami, takimi jak Superman, tylko istniejemy naprawdę. Patrzą na nas niczym zahipnotyzowane, gdy unosimy się w powietrzu. Zawsze bardziej wspierają luchadora tecnico, bo on walczy uczciwie, nie używa podstępów i w ten sposób uczymy dzieci, czym jest dobro. Myślę też, że zarówno mali widzowie, jak i dorośli w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że oglądają przedstawienie.
Jako dziecko cieszyłeś się, że twój tata jest luchadorem?
- Na początku nie wiedziałem, że się tym zajmuje. Tata przychodził do domu z torbą, wyjmował z niej buty, maskę, strój i podawał mojej mamie do wyprania. Kiedy wychodził, oznajmiał mi i mojemu rodzeństwu: „Idę do pracy”. Gdy trochę podrosłem, kazał wszystkim naokoło mówić, że daje lekcje wychowania fizycznego. Tłumaczył nam: „Jestem jak Batman, to, kto kryje się za maską, jest tajemnicą”. Nie chciał, żeby dziennikarze robili mu zdjęcia przed domem, bo dawniej zdjęcia luchadorów publikowano w gazetach.
Kiedy miałem siedem lat, tata zabrał mnie na walkę blisko miasta Meksyk. W pewnym momencie zatrzymał auto i założył maskę. Nagle usłyszałem okrzyki ludzi na zewnątrz: „Ti-nie-blas!”. Zbliżali się, prosząc o autografy. Tata krzyknął do mnie: „Zamknij okno w samochodzie”.
Później ze znajomym mojego taty stanąłem tuż pod ringiem. Kiedy tata zaczął walczyć, poczułem przypływ adrenaliny. Z jednej strony cieszyłem się, a z drugiej denerwowałem, gdy widziałem, jak przyjmuje ciosy. Mój tata, podobnie jak ja, był luchadorem tecnico i nie używał podstępów. Bałem się, że drugi zawodnik zedrze z niego maskę.
Twój tata odniósł sukces.
- Tak, przez kilka pierwszych lat pracowano nad jego promocją. Miał własną sekcję w magazynie, „Proszę pytać, Tinieblas odpowie”. Potem zaproponowano mu rolę w filmie „Sprawiedliwi mistrzowie”. Jest to obraz o luchadorach, którzy jeżdżą na motorach i walczą z potworami z innego świata. To była niedroga produkcja, ale scenarzyści użyli sporo wyobraźni i czułem się niesamowicie, gdy oglądałem ten film. W sumie mój tata wystąpił w dziewięciu filmach, w tym również z Santo, który w tamtym momencie już kończył swoją karierę. Powstał też komiks o moim tacie, miał swój program w telewizji, brał udział w reklamach oraz akcjach, które miały na celu uświadomić ludzi, jak ustrzec się np. przed cholerą.
Po pięciu latach od debiutu tata wpadł na pomysł, żeby wymyślić postać, która mogłaby mu towarzyszyć przy różnych okazjach. Zainspirował się „Gwiezdnymi wojnami” oraz mitologią Majów i tak stworzył Alushe. Jest to kudłata, niska postać, która przypomina psa. Według mitologii miała chronić ziemie Majów i oddalać złe moce. Tata chodził z Alushe do telewizji i tłumaczył dzieciom, dlaczego mają się uczyć, myć zęby, słuchać rodziców. Kiedyś jeden z luchadorów zapytał tatę: - Czy mogę zabrać go ze sobą na walkę? Tata odpowiedział: - Nie, on nie walczy. Jednak publiczność też chciała go zobaczyć w czasie walki, więc Alushe zaczął uczestniczyć w lucha libre. Czasem stał bez ruchu, rzucał się na ziemię, albo udawał, że kopie przeciwnika. Wielu próbowało naśladować mojego tatę i dzisiaj mają przy sobie wymyślone przez siebie maskotki, którymi często są karły przebrane za dziecko. Jednak żadna z tych postaci nie jest kochana przez publiczność tak jak Alushe.
Dzięki temu wszystkiemu Tinieblas stał się postacią rozpoznawalną. Po luchadorach z jego pokolenia przyszedł jednak czas na kontynuatorów ich legendy. Zaczęli walczyć synowie niektórych luchadorów, m.in. Santo, Blue Demon, i ja też do nich dołączyłem.
Chciałeś być jak twój tata?
- Jako nastolatek często chodziłem z tatą na walki. Widziałem jak inni luchadorzy próbowali zedrzeć z niego maskę, a jej utrata oznaczałaby stratę honoru, więc w takich momentach płakałem. Postanowiłem, że też zostanę luchadorem, żeby im się za to odwdzięczyć. Oczywiście lucha libre miałem we krwi, bo cały czas fascynowałem się tym sportem. Kiedyś powiedziałem: - Tato, ja też chcę walczyć. On na to: - Jesteś szalony, zapomnij o lucha libre. Miałem wtedy 15 lat i wielu chłopaków w moim wieku walczyło profesjonalnie, bo dawniej rodzice nie zawsze wysyłali dzieci do szkoły. Jednak skoro tata mi zabronił, to zapomniałem o swoim marzeniu.
Mój tata miał siłownię w domu i kiedy robiłem licencjat z grafiki, zacząłem dużo ćwiczyć. Poszedłem też do siłowni, gdzie przychodzili inni zapaśnicy. - Tinieblas to twój ojciec? - pytali. Tata mnie obserwował i po roku mi powiedział: - Zacznij trenować. Dopiero wtedy zacząłem trening lucha libre z profesjonalistami.
Pamiętasz swoją pierwszą walkę?
- Rok przed debiutem tata mi powiedział: - Wyobraź sobie, że zmienili mi w telewizji dzień zdjęciowy, a w weekend muszę pojechać do Ciudad Obregón. Nie mógł się tam nie pojawić, bo bilety na lucha libre zostały już sprzedane. Pojechałem tam zamiast niego. Bardzo się denerwowałem, bo po raz pierwszy walczyłem przed publicznością i nie miałem żadnego doświadczenia jako luchador. W dodatku występowałem jako mój tata i czułem się odpowiedzialny za jego dobre imię. Było tam gorąco, ubranie lepiło mi się do ciała. W pewnym momencie słyszę, jak ktoś na trybunach mówi: - To nie jest Tinieblas, ale jego syn! Pierwszego dnia walkę udało mi się wygrać.
A jaka walka najbardziej zapadła ci w pamięć?
- Chyba walka przeciwko Scorpio Jr. w 1997 roku, bo to była dobra walka. Po raz pierwszy w mojej karierze zdobyłem wtedy tytuł mistrza i wygrałem pas wagi ciężkiej. Wcześniej nikt nie mógł go pokonać.
Występowałeś też z tatą?
- Kiedy zadebiutowałem na Arena Mexico w 1990 roku, prawie od samego początku występowałem w parze z moim tatą. Na początku stresowałem się, walcząc razem z nim, ale tata pozwalał mi decydować, co zrobię na ringu. Z czasem nabrałem doświadczenia i niektórzy mi mówili, że jestem lepszy od niego. Ale ja tak nie uważam, bo to mój tata, jest moim idolem. Czuję respekt do niego, bo dzięki niemu jestem w tym, a nie w innym miejscu. Mój tata ma dzisiaj 75 lat i chociaż od lat nie walczy, to wciąż działa w środowisku lucha libre.
Jaką najważniejszą radę dał ci tata?
- Dał mi jedną radę, która bardzo mi pomogła i otworzyła przede mną wiele drzwi. Kiedyś mi powiedział: - Tutaj, w tym środowisku, jesteś kim jesteś, ale musisz twardo stąpać po ziemi i traktować wszystkich jednakowo. Dzisiaj jestem promotorem jednej z najważniejszych federacji lucha libre w Meksyku i wciąż o tym pamiętam. Dzięki temu gdy chcę, żeby luchador z innej federacji dla mnie walczył, to nawet jeśli zabrania mu tego kontrakt, dzwonię do jego promotora i zawsze słyszę w słuchawce: - Nie ma problemu, chłopak może dla ciebie walczyć.
Czy zdarzały ci się kontuzje?
- Miałem etapy lepsze i gorsze w moim życiu zawodowym. Tuż przed egzaminem na luchadora nabawiłem się kontuzji kręgosłupa i nie mogłem chodzić. Lekarz powiedział mi, że potrzebna jest operacja. - Panie doktorze, ale za tydzień mam debiut - zaprotestowałem. - Dobrze, dam ci lek, żebyś mógł walczyć, ale będzie skuteczny tylko przez chwilę - odparł. W tydzień po debiucie przeszedłem operację i trzy miesiące spędziłem w łóżku. Później miałem jeszcze kilka kontuzji, aż w końcu zrobili mi operację na przepuklinę i gdy wróciłem do walki, nie byłem już taki dobry.
To był bardzo trudny czas w moim życiu, bo miałem trójkę małych dzieci, kłóciłem się ze swoją kobietą i czułem, że jako luchador jestem do niczego. Byłem rozczarowany sobą oraz swoim życiem. Zeszczuplałem i wpadłem w depresję. Przez osiem miesięcy nie ćwiczyłem, bo mi się nie chciało. W końcu doszedłem do wniosku, że nie mogę się poddać. Po jakimś czasie założyłem własną federację Lucha Libre Full. Wiedziałem, iż luchadorzy nie są odpowiednio nagradzani i trzeba sporo popracować nad logistyką w Meksyku, ale wcześniej sądziłem, że brakuje mi talentu do prowadzenia firmy. Jednak udało mi się znaleźć ring, załatwić reklamę, luchadorów i odniosłem sukces. Zaczęliśmy organizować coraz większe wydarzenia, np. wielką bitwę w centrum historycznym Mexico City. Jako pierwsi zorganizowaliśmy też loterię przed walką w Puebli, więc publiczność do końca nie wiedziała jacy zawodnicy będą przeciwko sobie walczyć.
Nadal wychodzisz na ring?
- Tak, nie tak dawno występowałem w Niemczech z aktorami z Niemiec i byłem w szoku, że moje ciało jest w stanie zrobić na ringu więcej, niż kiedy byłem młody. Dzieje się tak dlatego, bo już wiem, w jaki sposób muszę o siebie zadbać.
Żyjesz w świecie lucha libre od dawna. Czy ten sport bardzo się zmienia?
- Jak najbardziej. W tej chwili zdarza się, że luchadorzy w czasie trwania lucha libre tańczą, mówią na ringu do mikrofonu, ich stroje i maski są bardziej futurystyczne. Poza tym zaczęli dbać o swoje ciała, powoli zanika wizerunek brzuchatego luchadora. Oczywiście są wyjątki. Super Porky był szczupły, wysportowany i nagle jego ciało się zmieniło. Przytył, urósł mu brzuch. Ludzie na początku gniewali się na niego za tę zmianę, ale potem zaczęli go wspierać. On jest grubym luchadorem, jednak nigdy nie stracił charyzmy i umie obrócić to na swoją korzyść. Niektórzy mogą się z nim identyfikować. Ktoś powie: Jestem niski, albo Jestem gruby. I co z tego? Luchador też może być niewysoki i mieć nadwagę.
Co mówisz młodym Meksykanom, którzy pytają, co powinni zrobić, żeby zabłysnąć w środowisku lucha libre?
- Luchador musi mieć bardzo dobre przygotowanie, charyzmę i to coś. Komuś utalentowanemu łatwiej będzie robić postępy w tym sporcie. Myślę też, że mój tata odniósł sukces, bo zawsze dbał o to, żeby publiczność go lubiła.
Tinieblas Jr. Urodził się w 1966 roku. Jego ojcem jest Manuel Leal, który przez lata walczył w lucha libre pod pseudonimem Tinieblas. W roli luchadora zadebiutował w 1990 r., ukrywając się pod maską, która jest podobna do maski jego taty. Dwukrotnie zdobył mistrzostwo wagi ciężkiej federacji International Wrestling Revolution Group i dwukrotnie został mistrzem Lucha Libre USA Tag Team, występując w parze z El Oriental i Sol. W 2010 r. brał udział w programie transmitowanym przez MTV2 - lucha libre USA. Tinieblas oznacza ciemność.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na stronie Gazety Wyborczej. Więcej na: "Twarze Meksyku" na Facebooku.
sobota, 24 stycznia 2015
Monica Serrano, konna toreadorka: Każdego popołudnia byłam bliska śmierci
Z Monicą Serrano, jedyną konną toreadorką w Meksyku, umawiam się na rozmowę na jej ranczu niedaleko Mexico City. Oprowadza mnie po stadninie, gdzie znajdują się jej konie sprowadzone z Portugalii. - Moje konie są waleczne, nie boją się byków - mówi. Jeździ z nimi na korridy po całym świecie.
Monica zatrzymuje się przy boksie Gaudiego. Częstuje go bananem, a koń rży z radości. Dwa miesiące temu przeżyli wypadek. Gaudi poślizgnął się w czasie korridy, Monica upadła na ziemię i zaatakował ją byk. Miała złamany nos i wstrząśnienie mózgu. Dzisiaj po zranieniu nie widać już śladu.
Do stadniny wchodzi starsza kobieta o śniadej twarzy, która pracuje na ranczu, odkąd pamięta. Podaje nam po kieliszku tequili. - Już robię tortille i mięso na obiad - mówi. Monica tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje kilka poleceń swoim pracownikom i wyprowadza Gaudiego z boksu. Dosiada konia i wjeżdża z nim na arenę korridę, którą wybudowano obok stadniny.
Po chwili wbiega tam jałówka. Krowy najbardziej przypominają byka, więc to z nimi Monica najczęściej przygotowuje się do korridy. Krowa atakuje konia. Monica pozwala jej zbliżyć się do siebie, koń wycofuje się bokiem i w ostatnim momencie udaje mu się uniknąć uderzenia. Dziewczyna podnosi lancę i wbija ją w grzbiet krowy. Krew spływa strużkami po boku zwierzęcia, które naciera na nią z jeszcze większą agresją.
Jak odkryłaś, że chcesz zostać konną toreadorką?
- Mój tata, Ramon Serrano, był znanym konnym toreadorem w Meksyku, od dziecka go podziwiałam. Co prawda kiedy widziałam go po raz pierwszy na korridzie, bardzo się wystraszyłam... Miałam wtedy siedem lat i nie rozumiałam, co się dzieje. Z czasem walki byków zaczęły bardziej przykuwać moją uwagę. Jeździłam z rodzicami do Hiszpanii, Francji, Portugalii, gdzie poznałam wielu konnych toreadorów. Szybko zrozumiałam, że w konnej walce z bykami technika jest bardzo trudna i trzeba być gotowym do wielu poświęceń, żeby odnieść sukces. Dzisiaj jesteśmy z tatą wielkimi przyjaciółmi i łączy nas relacja uczeń - nauczyciel. Jemu zawdzięczam całą wiedzę na temat korridy.
Jakich rad udzielił ci tata?
- Żaden nauczyciel, za żadne pieniądze, nie byłby w stanie nauczyć mnie tego, czego dowiedziałam się od taty. Zawsze byłam bojaźliwa i wolałam patrzeć na byki z oddali. I on pewnego dnia mi powiedział: „Monica, technika pokona strach”. Chodziło mu o to, że trzeba dużo trenować. Jest to jedna z lekcji, za które jestem mu wdzięczna.
Czego się bałaś?
- Bałam się, że byk mnie złapie albo że mój koń się przewróci i stanie mu się krzywda. Bałam się, że ludzie powiedzą, że jestem do niczego w roli toreadorki. Zawsze strach był obecny w moim życiu. Oczywiście nadal boję się byków, ale już nie wpadam w panikę na ich widok.
Kto nauczył cię jeździć konno?
- Mój tata. Miał piękne ranczo niedaleko Mexico City, gdzie hodował konie, krowy i byki. Spędzaliśmy tam weekendy. Pamiętam, że jeździłam z tatą po polach i dużo rozmawialiśmy. Opowiadał mi też o bykach. Bardzo lubiłam patrzeć, jak walczy z krowami, żeby przygotować się do korridy. Zdarzało się, że uciekałam ze szkoły na ranczo, aby pojeździć konno.
Kiedy skończyłam college, poprosiłam tatę, żeby wysłał mnie do Portugalii na naukę konnej walki z bykami. Tata wynajął dla mnie hacjendę blisko Lizbony i podarował dwa konie do ćwiczeń. Przez większość czasu uczyłam się pod jego czujnym okiem. Po trzech latach wróciłam do Meksyku i poszłam na studia biznesowe, ale myślami byłam przy korridzie. Nie mogłam skoncentrować się na niczym innym, dlatego myślę, że korrida jest nieodłączną częścią mnie. To moja wielka pasja.
Ważne, żeby w życiu mieć pasję?
- Oczywiście. W życiu o to chodzi, żeby mieć pasję. Każdy musi mieć jakąś motywację, jeśli chce się być w czymś naprawdę dobrym. Mam trzy pasje: moi synowie, mój tata i moje konie. Te pasje sprawiają, że chcę iść do przodu, rozwijać się. Nawet jeśli się potknę, zabłądzę i nie będę mogła znaleźć drogi, to dzięki nim szybko uda mi się podnieść.
Czy zainteresowanie korridą odbiło się na twoim życiu osobistym?
- Nie chciałabym, żeby to, co robię, miało wpływ na życie moich dzieci, a reszta mnie nie interesuje. Moi synowie mają dzisiaj 6 i 10 lat. Nie chodzą na korridy, ale cieszą się, widząc mnie zadowoloną. Często mówią o mnie swoim kolegom. „Mamo, przyjdź do szkoły i opowiedz, co robisz i jak to robisz” - proszą.
Chcesz, żeby poszli w twoje ślady?
- Moi synowie lubią piłkę nożną. Mam nadzieję, że zostaną piłkarzami i nie będą mieć nic wspólnego z bykami.
Jak twoja mama zareagowała, gdy dowiedziała się, że chcesz zostać konną toreadorką?
Mój tata się cieszył, a mama nie była zachwycona tym pomysłem. Jej nie podobają się korridy. Chyba dlatego nie za bardzo jest częścią mojego życia i mojego świata... Na początku przychodziła na korridy, ale już tego nie robi, bo się o mnie boi. Zwłaszcza ostatni wypadek wzbudził w niej niepokój. Jednak zdaje sobie sprawę, że jeśli codziennie będę ćwiczyć z moimi końmi, to wszystko powinno skończyć się dobrze.
Co to był za wypadek?
- Dwa miesiące temu miałam wypadek na korridzie w Pachuce. Mój koń się poślizgnął, spadłam z niego i zaatakował mnie byk. Złamałam nos, krew leciała mi z ust, a ja podniosłam głowę, żeby zobaczyć tylko, czy mój koń jest bezpieczny. Na szczęście nic mu się nie stało.
Dla mnie to była trauma. Prawdę mówiąc, takie przeżycie sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, czy jest to coś, czego naprawdę chcesz. Czy nie lepiej pojechać na plażę, opalać się i popijać pina coladę?
Do jakich wniosków doszłaś?
- Chcę nadal to robić i być najlepsza na świecie.
Po czym poznasz, że jesteś najlepsza?
- Kiedy wyjdę na arenę i zobaczę, że wzbudzam w ludziach wielkie emocje, to będę wiedziała, że jestem najlepsza. To nie jest piłka nożna, że strzelasz gola i wygrywasz. Co prawda sędzia i publiczność mogą nagrodzić toreadora uchem byka za dobrą walkę, ale dla mnie najwyższą nagrodą są oklaski. To jest jak z byciem piosenkarzem - jeśli dobrze śpiewasz, to ludzie chcą cię słuchać.
Jakie miejsce w kulturze meksykańskiej zajmuje korrida?
- Korrida w Meksyku jest już od prawie 500 lat. Wielu ludziom podobają się walki byków, niektórzy z tego żyją i dużo osób chce nas oglądać. Sezon na korridy trwa od końca do początku pory deszczowej. Teraz w lutym i w marcu będę jeździć po całym Meksyku od jednej korridy do drugiej.
Co jest najważniejsze, żeby zostać dobrym konnym toreadorem?
- Najpierw trzeba nauczyć się jeździć konno. Jeśli nie umiesz dobrze jeździć, to nie możesz walczyć z bykami. Myślę, że niektórzy konni toreadorzy nie są w stanie przekroczyć pewnej granicy przez to, że słabo jeżdżą. Oczywiście ja też każdego dnia się uczę czegoś nowego. W tej chwili mam w stadninie 16 koni, z których 7 jeździ ze mną na korridy. Każdy koń jest inny, każdy jest moim nauczycielem.
Koń jest dla mnie najlepszym partnerem i towarzyszem. Musi mi ufać w stu procentach tak samo jak ja jemu, ponieważ możemy też niezamierzenie stać się swoimi największymi wrogami. Koń jest żywą istotą, która czuje strach podobnie jak ludzie. Gdy stajemy naprzeciwko byków, które są silnymi bestiami, to musimy użyć inteligencji. Moje konie ufają mi na tyle, że pozwalają się zbliżyć do siebie bykom. Niektórym może się wydawać, że nie jesteśmy już w stanie uciec bestii, ale nam się udaje.
Jak często ćwiczysz z końmi?
- Staram się ćwiczyć sześć razy w tygodniu, chociaż nie muszę tak często, bo nigdy nie tracę wyczucia z końmi i bykami. Prawda jest taka, że im więcej umiesz, tym bardziej ryzykujesz. Przyznam, że w zeszłym roku każdego popołudnia byłam bliska śmierci. Pozwalałam, żeby byk zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość albo ja zbliżałam się z koniem do byka. Czasem tylko dzięki szczęściu nic mi się nie stało.
Nauczyłaś się dobrze jeździć. I co dalej?
- Uczysz się stawać naprzeciwko byka. Dowiadujesz się, w którym momencie usunąć się na bok. Co zrobić, żeby nie dotknąć byka, i jak poradzić sobie w sytuacji zagrożenia życia.
W jaki sposób możesz uniknąć byka?
- Musisz nauczyć się dobrze z nim walczyć i mieć bardzo dobre konie. Jeśli brakuje ci techniki albo twój koń nie jest dobry, to byk w ciebie uderzy. Nauczy się twojego sposobu walki szybciej, niż będziesz w stanie uciec.
Kim jest dla ciebie byk?
- Byk jest moim najlepszym przyjacielem, bo dzięki niemu udaje mi się odnieść zwycięstwo. To ja, przez mój brak zdecydowania, mogę stworzyć dla siebie zagrożenie.
Czy pamiętasz byka, który najbardziej cię wystraszył?
- Tak, był to byk, z którym walczyłam po raz pierwszy przed publicznością. Miałam wtedy 19 lat. Wszystko się udało, ale bałam się, bo nigdy wcześniej nie stanęłam naprzeciwko byka na arenie pełnej ludzi. Na szczęście wszyscy okazali mi mnóstwo serdeczności. Wiedzieli, że nie mam doświadczenia, więc jeszcze bardziej zagrzewali mnie do walki i byli w stanie wybaczyć mi błędy.
Umiesz przewidzieć, w jaki sposób zachowa się byk?
- Czasami jestem w stanie przewidzieć, co zrobi. Niektóre byki wychodzą i biegają dookoła, ale są też takie, które stają na środku, patrzą na mnie i czekają w bezruchu. Taki zdystansowany byk jest dużo trudniejszym przeciwnikiem. Potrafi napaść w najmniej oczekiwanym momencie.
Walka z bykiem to oszukiwanie, ale bez kłamania. Byki są bardzo inteligentne, im starsze, tym szybciej się uczą. Jeśli ja za każdym razem skręcam w lewo, on w końcu będzie wiedzieć, z której strony ma mnie zaatakować. Dlatego trzeba mieć dużo wyczucia, żeby oszukać byka. Co prawda nie jest to łatwe, ale jeszcze trudniej jest zmylić mojego tatę. On jest najtrudniejszym bykiem, z jakim przyszło mi się zmierzyć.
Czy ktoś w rodzinie poza waszą dwójką ma coś wspólnego z korridą?
- Nie, mój tata wychował się w mieście i jako pierwszy w rodzinie został konnym toreadorem. Któregoś dnia zobaczył walki byków, chciał spróbować swojego szczęścia i okazało się, że ma do tego talent.
Mam cztery siostry, ale tylko ja zainteresowałam się końmi i bykami. Zabrałam się do nauki dosyć późno, bo konni toreadorzy w Portugalii zaczynają uczyć się techniki od siódmego roku życia. Zresztą konna korrida wywodzi się z Portugalii i tam bardziej się nią interesują.
Gdzie poza Portugalią i Meksykiem jest obecna konna korrida?
- W Hiszpanii, Francji, Ekwadorze, Kolumbii, Portugalii, Peru, Stanach Zjednoczonych i w Chinach. Nie byłam jeszcze w Peru, w pozostałych krajach już startowałam. Poszczególne kraje różnią się zasadami, na przykład w Portugalii nie zabija się byka, w przeciwieństwie do choćby Francji, Meksyku czy Hiszpanii.
Jakie są etapy walki z bykami?
- Walka składa się z trzech etapów. W pierwszej części wypuszczają byka na arenę, a ja wbijam mu w grzbiet lancę. Byk w ten sposób staje się bardziej agresywny, naciera z większą siłą. W drugiej części wbijam w jego grzbiet krótkie włócznie, które zostają w ciele. Sama decyduję, czy muszę wbić jedną, dwie czy trzy włócznie. Nigdy nie wbijam czterech. To z kolei pomaga mi wodzić byka. W trzeciej części zabijam byka cienką szpadą.
Zgodzisz się z królem Hiszpanii Juanem Carlosem, który twierdzi, że korrida jest rodzajem sztuki łączącej w jedną całość choreografię, muzykę i kostium, a toreador jest rzeźbiarzem, który zamiast gliny urabia zwierzę?
- Kiedy jestem na korridzie, nie gram, tylko jestem sobą. Należy jednak tak pięknie współgrać z bestią, żeby dotrzeć z tym przekazem do duszy ludzi. Podobnie jak w teatrze publiczność powinna czuć to, co robię.
Na każdej korridzie zabijasz dwa byki. Ile korrid masz zaplanowanych w tym roku?
- Około czterdziestu.
Smutna statystyka... I za każdym razem zwierzę umiera na oczach widowni. Dlaczego trzeba zabić byka? Czy to jest twoim zdaniem konieczne?
- Moja rodzina hoduje byki na wsi. To miejsce jest spektakularne. Byki żyją tam przez kilka lat wolne, dostają najlepsze jedzenie i nikt im nie przeszkadza. Jeśli komuś nie podoba się korrida, powinien zobaczyć, w jakich warunkach żyją tam byki. Dopiero 4,5-letnie nadają się do walki. Trzeba też pamiętać, że byki, z którymi walczę, zostały wyhodowane specjalnie na potrzeby korridy.
Czy publiczność bardziej interesuje się tradycyjną korridą czy konną walką z bykiem?
- Jeśli na arenie jest toreador i przejedzie jeden na koniu, to wszyscy ludzie oglądają się za koniem. Ale nie potrafię powiedzieć, co jest bardziej popularne.
Dużo kobiet zajmuje się konną walką z bykiem?
- Pierwszą konną toreadorką w Meksyku była Karla Sanchez, ale w tej chwili jestem jedyną kobietą walczącą na koniu. Chyba dzieje się tak dlatego, że jest to droga pasja. Konie są drogie, podobnie jak ich utrzymanie, jedzenie, weterynarze, transport, ubrania. Trzeba zainwestować dużo czasu i pieniędzy w trening, zanim zacznie się zarabiać. Niektórzy wydają na naukę, a i tak nic nie zarobią.
Publiczność traktuje w taki sam sposób mężczyzn toreadorów i kobiety toreadorki?
- Publiczność uwielbia kobiety. Mężczyźni, wiadomo dlaczego... Z kolei kobiety mogą się z nami identyfikować. Inni toreadorzy też zawsze dobrze mnie traktowali. Do momentu, w którym stałam się lepsza od nich. Kiedy zauważyli, że ludzie bardziej mnie lubią, zaczęli mnie nienawidzić. Natomiast dla byka nie ma znaczenia, czy jestem kobietą czy mężczyzną. Czy jestem wysoka czy niska, biedna czy bogata.
Ale niektórzy twierdzą, że kobiety do pewnych zadań się nie nadają, bo są zbyt emocjonalne, nie potrafią zachować zimnej krwi...
- To akurat mi się podoba, bo my, kobiety, jesteśmy bardziej autentyczne. Nie myślimy tylko głową, ale mamy uczucia, pasję i potrafimy to pokazać. Moim zdaniem to bardzo ważny element. Poza tym kobiety są tak samo odważne jak mężczyźni, jeśli nie bardziej, a wbicie szpady w byka kosztuje je tyle samo wysiłku.
Monica Serrano Velarde. Pochodzi z Mexico City i jest córką znanego konnego toreadora Don Ramona Serrano. W roli konnej toreadorki zadebiutowała w 2001 w Tecamac w stanie Meksyk. Na Arena Mexico, najstarszej i najważniejszej arenie walk byków w Meksyku, po raz pierwszy zaprezentowała się 14 sierpnia 2005 r. W 2014 roku dwa razy wynoszono ją z areny na ramionach i nagrodzono ją pięcioma odciętymi uszami w czterech korridach. Jej strona na Facebooku ma ponad 70 tysięcy fanów.
Tekst się ukazał w "Weekendzie" na stronie Gazety Wyborczej
Monica zatrzymuje się przy boksie Gaudiego. Częstuje go bananem, a koń rży z radości. Dwa miesiące temu przeżyli wypadek. Gaudi poślizgnął się w czasie korridy, Monica upadła na ziemię i zaatakował ją byk. Miała złamany nos i wstrząśnienie mózgu. Dzisiaj po zranieniu nie widać już śladu.
Do stadniny wchodzi starsza kobieta o śniadej twarzy, która pracuje na ranczu, odkąd pamięta. Podaje nam po kieliszku tequili. - Już robię tortille i mięso na obiad - mówi. Monica tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje kilka poleceń swoim pracownikom i wyprowadza Gaudiego z boksu. Dosiada konia i wjeżdża z nim na arenę korridę, którą wybudowano obok stadniny.
Po chwili wbiega tam jałówka. Krowy najbardziej przypominają byka, więc to z nimi Monica najczęściej przygotowuje się do korridy. Krowa atakuje konia. Monica pozwala jej zbliżyć się do siebie, koń wycofuje się bokiem i w ostatnim momencie udaje mu się uniknąć uderzenia. Dziewczyna podnosi lancę i wbija ją w grzbiet krowy. Krew spływa strużkami po boku zwierzęcia, które naciera na nią z jeszcze większą agresją.
Jak odkryłaś, że chcesz zostać konną toreadorką?
- Mój tata, Ramon Serrano, był znanym konnym toreadorem w Meksyku, od dziecka go podziwiałam. Co prawda kiedy widziałam go po raz pierwszy na korridzie, bardzo się wystraszyłam... Miałam wtedy siedem lat i nie rozumiałam, co się dzieje. Z czasem walki byków zaczęły bardziej przykuwać moją uwagę. Jeździłam z rodzicami do Hiszpanii, Francji, Portugalii, gdzie poznałam wielu konnych toreadorów. Szybko zrozumiałam, że w konnej walce z bykami technika jest bardzo trudna i trzeba być gotowym do wielu poświęceń, żeby odnieść sukces. Dzisiaj jesteśmy z tatą wielkimi przyjaciółmi i łączy nas relacja uczeń - nauczyciel. Jemu zawdzięczam całą wiedzę na temat korridy.
Jakich rad udzielił ci tata?
- Żaden nauczyciel, za żadne pieniądze, nie byłby w stanie nauczyć mnie tego, czego dowiedziałam się od taty. Zawsze byłam bojaźliwa i wolałam patrzeć na byki z oddali. I on pewnego dnia mi powiedział: „Monica, technika pokona strach”. Chodziło mu o to, że trzeba dużo trenować. Jest to jedna z lekcji, za które jestem mu wdzięczna.
Czego się bałaś?
- Bałam się, że byk mnie złapie albo że mój koń się przewróci i stanie mu się krzywda. Bałam się, że ludzie powiedzą, że jestem do niczego w roli toreadorki. Zawsze strach był obecny w moim życiu. Oczywiście nadal boję się byków, ale już nie wpadam w panikę na ich widok.
Kto nauczył cię jeździć konno?
- Mój tata. Miał piękne ranczo niedaleko Mexico City, gdzie hodował konie, krowy i byki. Spędzaliśmy tam weekendy. Pamiętam, że jeździłam z tatą po polach i dużo rozmawialiśmy. Opowiadał mi też o bykach. Bardzo lubiłam patrzeć, jak walczy z krowami, żeby przygotować się do korridy. Zdarzało się, że uciekałam ze szkoły na ranczo, aby pojeździć konno.
Kiedy skończyłam college, poprosiłam tatę, żeby wysłał mnie do Portugalii na naukę konnej walki z bykami. Tata wynajął dla mnie hacjendę blisko Lizbony i podarował dwa konie do ćwiczeń. Przez większość czasu uczyłam się pod jego czujnym okiem. Po trzech latach wróciłam do Meksyku i poszłam na studia biznesowe, ale myślami byłam przy korridzie. Nie mogłam skoncentrować się na niczym innym, dlatego myślę, że korrida jest nieodłączną częścią mnie. To moja wielka pasja.
Ważne, żeby w życiu mieć pasję?
- Oczywiście. W życiu o to chodzi, żeby mieć pasję. Każdy musi mieć jakąś motywację, jeśli chce się być w czymś naprawdę dobrym. Mam trzy pasje: moi synowie, mój tata i moje konie. Te pasje sprawiają, że chcę iść do przodu, rozwijać się. Nawet jeśli się potknę, zabłądzę i nie będę mogła znaleźć drogi, to dzięki nim szybko uda mi się podnieść.
Czy zainteresowanie korridą odbiło się na twoim życiu osobistym?
- Nie chciałabym, żeby to, co robię, miało wpływ na życie moich dzieci, a reszta mnie nie interesuje. Moi synowie mają dzisiaj 6 i 10 lat. Nie chodzą na korridy, ale cieszą się, widząc mnie zadowoloną. Często mówią o mnie swoim kolegom. „Mamo, przyjdź do szkoły i opowiedz, co robisz i jak to robisz” - proszą.
Chcesz, żeby poszli w twoje ślady?
- Moi synowie lubią piłkę nożną. Mam nadzieję, że zostaną piłkarzami i nie będą mieć nic wspólnego z bykami.
Jak twoja mama zareagowała, gdy dowiedziała się, że chcesz zostać konną toreadorką?
Mój tata się cieszył, a mama nie była zachwycona tym pomysłem. Jej nie podobają się korridy. Chyba dlatego nie za bardzo jest częścią mojego życia i mojego świata... Na początku przychodziła na korridy, ale już tego nie robi, bo się o mnie boi. Zwłaszcza ostatni wypadek wzbudził w niej niepokój. Jednak zdaje sobie sprawę, że jeśli codziennie będę ćwiczyć z moimi końmi, to wszystko powinno skończyć się dobrze.
Co to był za wypadek?
- Dwa miesiące temu miałam wypadek na korridzie w Pachuce. Mój koń się poślizgnął, spadłam z niego i zaatakował mnie byk. Złamałam nos, krew leciała mi z ust, a ja podniosłam głowę, żeby zobaczyć tylko, czy mój koń jest bezpieczny. Na szczęście nic mu się nie stało.
Dla mnie to była trauma. Prawdę mówiąc, takie przeżycie sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, czy jest to coś, czego naprawdę chcesz. Czy nie lepiej pojechać na plażę, opalać się i popijać pina coladę?
Do jakich wniosków doszłaś?
- Chcę nadal to robić i być najlepsza na świecie.
Po czym poznasz, że jesteś najlepsza?
- Kiedy wyjdę na arenę i zobaczę, że wzbudzam w ludziach wielkie emocje, to będę wiedziała, że jestem najlepsza. To nie jest piłka nożna, że strzelasz gola i wygrywasz. Co prawda sędzia i publiczność mogą nagrodzić toreadora uchem byka za dobrą walkę, ale dla mnie najwyższą nagrodą są oklaski. To jest jak z byciem piosenkarzem - jeśli dobrze śpiewasz, to ludzie chcą cię słuchać.
Jakie miejsce w kulturze meksykańskiej zajmuje korrida?
- Korrida w Meksyku jest już od prawie 500 lat. Wielu ludziom podobają się walki byków, niektórzy z tego żyją i dużo osób chce nas oglądać. Sezon na korridy trwa od końca do początku pory deszczowej. Teraz w lutym i w marcu będę jeździć po całym Meksyku od jednej korridy do drugiej.
Co jest najważniejsze, żeby zostać dobrym konnym toreadorem?
- Najpierw trzeba nauczyć się jeździć konno. Jeśli nie umiesz dobrze jeździć, to nie możesz walczyć z bykami. Myślę, że niektórzy konni toreadorzy nie są w stanie przekroczyć pewnej granicy przez to, że słabo jeżdżą. Oczywiście ja też każdego dnia się uczę czegoś nowego. W tej chwili mam w stadninie 16 koni, z których 7 jeździ ze mną na korridy. Każdy koń jest inny, każdy jest moim nauczycielem.
Koń jest dla mnie najlepszym partnerem i towarzyszem. Musi mi ufać w stu procentach tak samo jak ja jemu, ponieważ możemy też niezamierzenie stać się swoimi największymi wrogami. Koń jest żywą istotą, która czuje strach podobnie jak ludzie. Gdy stajemy naprzeciwko byków, które są silnymi bestiami, to musimy użyć inteligencji. Moje konie ufają mi na tyle, że pozwalają się zbliżyć do siebie bykom. Niektórym może się wydawać, że nie jesteśmy już w stanie uciec bestii, ale nam się udaje.
Jak często ćwiczysz z końmi?
- Staram się ćwiczyć sześć razy w tygodniu, chociaż nie muszę tak często, bo nigdy nie tracę wyczucia z końmi i bykami. Prawda jest taka, że im więcej umiesz, tym bardziej ryzykujesz. Przyznam, że w zeszłym roku każdego popołudnia byłam bliska śmierci. Pozwalałam, żeby byk zbliżył się do mnie na niebezpieczną odległość albo ja zbliżałam się z koniem do byka. Czasem tylko dzięki szczęściu nic mi się nie stało.
Nauczyłaś się dobrze jeździć. I co dalej?
- Uczysz się stawać naprzeciwko byka. Dowiadujesz się, w którym momencie usunąć się na bok. Co zrobić, żeby nie dotknąć byka, i jak poradzić sobie w sytuacji zagrożenia życia.
W jaki sposób możesz uniknąć byka?
- Musisz nauczyć się dobrze z nim walczyć i mieć bardzo dobre konie. Jeśli brakuje ci techniki albo twój koń nie jest dobry, to byk w ciebie uderzy. Nauczy się twojego sposobu walki szybciej, niż będziesz w stanie uciec.
Kim jest dla ciebie byk?
- Byk jest moim najlepszym przyjacielem, bo dzięki niemu udaje mi się odnieść zwycięstwo. To ja, przez mój brak zdecydowania, mogę stworzyć dla siebie zagrożenie.
Czy pamiętasz byka, który najbardziej cię wystraszył?
- Tak, był to byk, z którym walczyłam po raz pierwszy przed publicznością. Miałam wtedy 19 lat. Wszystko się udało, ale bałam się, bo nigdy wcześniej nie stanęłam naprzeciwko byka na arenie pełnej ludzi. Na szczęście wszyscy okazali mi mnóstwo serdeczności. Wiedzieli, że nie mam doświadczenia, więc jeszcze bardziej zagrzewali mnie do walki i byli w stanie wybaczyć mi błędy.
Umiesz przewidzieć, w jaki sposób zachowa się byk?
- Czasami jestem w stanie przewidzieć, co zrobi. Niektóre byki wychodzą i biegają dookoła, ale są też takie, które stają na środku, patrzą na mnie i czekają w bezruchu. Taki zdystansowany byk jest dużo trudniejszym przeciwnikiem. Potrafi napaść w najmniej oczekiwanym momencie.
Walka z bykiem to oszukiwanie, ale bez kłamania. Byki są bardzo inteligentne, im starsze, tym szybciej się uczą. Jeśli ja za każdym razem skręcam w lewo, on w końcu będzie wiedzieć, z której strony ma mnie zaatakować. Dlatego trzeba mieć dużo wyczucia, żeby oszukać byka. Co prawda nie jest to łatwe, ale jeszcze trudniej jest zmylić mojego tatę. On jest najtrudniejszym bykiem, z jakim przyszło mi się zmierzyć.
Czy ktoś w rodzinie poza waszą dwójką ma coś wspólnego z korridą?
- Nie, mój tata wychował się w mieście i jako pierwszy w rodzinie został konnym toreadorem. Któregoś dnia zobaczył walki byków, chciał spróbować swojego szczęścia i okazało się, że ma do tego talent.
Mam cztery siostry, ale tylko ja zainteresowałam się końmi i bykami. Zabrałam się do nauki dosyć późno, bo konni toreadorzy w Portugalii zaczynają uczyć się techniki od siódmego roku życia. Zresztą konna korrida wywodzi się z Portugalii i tam bardziej się nią interesują.
Gdzie poza Portugalią i Meksykiem jest obecna konna korrida?
- W Hiszpanii, Francji, Ekwadorze, Kolumbii, Portugalii, Peru, Stanach Zjednoczonych i w Chinach. Nie byłam jeszcze w Peru, w pozostałych krajach już startowałam. Poszczególne kraje różnią się zasadami, na przykład w Portugalii nie zabija się byka, w przeciwieństwie do choćby Francji, Meksyku czy Hiszpanii.
Jakie są etapy walki z bykami?
- Walka składa się z trzech etapów. W pierwszej części wypuszczają byka na arenę, a ja wbijam mu w grzbiet lancę. Byk w ten sposób staje się bardziej agresywny, naciera z większą siłą. W drugiej części wbijam w jego grzbiet krótkie włócznie, które zostają w ciele. Sama decyduję, czy muszę wbić jedną, dwie czy trzy włócznie. Nigdy nie wbijam czterech. To z kolei pomaga mi wodzić byka. W trzeciej części zabijam byka cienką szpadą.
Zgodzisz się z królem Hiszpanii Juanem Carlosem, który twierdzi, że korrida jest rodzajem sztuki łączącej w jedną całość choreografię, muzykę i kostium, a toreador jest rzeźbiarzem, który zamiast gliny urabia zwierzę?
- Kiedy jestem na korridzie, nie gram, tylko jestem sobą. Należy jednak tak pięknie współgrać z bestią, żeby dotrzeć z tym przekazem do duszy ludzi. Podobnie jak w teatrze publiczność powinna czuć to, co robię.
Na każdej korridzie zabijasz dwa byki. Ile korrid masz zaplanowanych w tym roku?
- Około czterdziestu.
Smutna statystyka... I za każdym razem zwierzę umiera na oczach widowni. Dlaczego trzeba zabić byka? Czy to jest twoim zdaniem konieczne?
- Moja rodzina hoduje byki na wsi. To miejsce jest spektakularne. Byki żyją tam przez kilka lat wolne, dostają najlepsze jedzenie i nikt im nie przeszkadza. Jeśli komuś nie podoba się korrida, powinien zobaczyć, w jakich warunkach żyją tam byki. Dopiero 4,5-letnie nadają się do walki. Trzeba też pamiętać, że byki, z którymi walczę, zostały wyhodowane specjalnie na potrzeby korridy.
Czy publiczność bardziej interesuje się tradycyjną korridą czy konną walką z bykiem?
- Jeśli na arenie jest toreador i przejedzie jeden na koniu, to wszyscy ludzie oglądają się za koniem. Ale nie potrafię powiedzieć, co jest bardziej popularne.
Dużo kobiet zajmuje się konną walką z bykiem?
- Pierwszą konną toreadorką w Meksyku była Karla Sanchez, ale w tej chwili jestem jedyną kobietą walczącą na koniu. Chyba dzieje się tak dlatego, że jest to droga pasja. Konie są drogie, podobnie jak ich utrzymanie, jedzenie, weterynarze, transport, ubrania. Trzeba zainwestować dużo czasu i pieniędzy w trening, zanim zacznie się zarabiać. Niektórzy wydają na naukę, a i tak nic nie zarobią.
Publiczność traktuje w taki sam sposób mężczyzn toreadorów i kobiety toreadorki?
- Publiczność uwielbia kobiety. Mężczyźni, wiadomo dlaczego... Z kolei kobiety mogą się z nami identyfikować. Inni toreadorzy też zawsze dobrze mnie traktowali. Do momentu, w którym stałam się lepsza od nich. Kiedy zauważyli, że ludzie bardziej mnie lubią, zaczęli mnie nienawidzić. Natomiast dla byka nie ma znaczenia, czy jestem kobietą czy mężczyzną. Czy jestem wysoka czy niska, biedna czy bogata.
Ale niektórzy twierdzą, że kobiety do pewnych zadań się nie nadają, bo są zbyt emocjonalne, nie potrafią zachować zimnej krwi...
- To akurat mi się podoba, bo my, kobiety, jesteśmy bardziej autentyczne. Nie myślimy tylko głową, ale mamy uczucia, pasję i potrafimy to pokazać. Moim zdaniem to bardzo ważny element. Poza tym kobiety są tak samo odważne jak mężczyźni, jeśli nie bardziej, a wbicie szpady w byka kosztuje je tyle samo wysiłku.
Monica Serrano Velarde. Pochodzi z Mexico City i jest córką znanego konnego toreadora Don Ramona Serrano. W roli konnej toreadorki zadebiutowała w 2001 w Tecamac w stanie Meksyk. Na Arena Mexico, najstarszej i najważniejszej arenie walk byków w Meksyku, po raz pierwszy zaprezentowała się 14 sierpnia 2005 r. W 2014 roku dwa razy wynoszono ją z areny na ramionach i nagrodzono ją pięcioma odciętymi uszami w czterech korridach. Jej strona na Facebooku ma ponad 70 tysięcy fanów.
Tekst się ukazał w "Weekendzie" na stronie Gazety Wyborczej
niedziela, 18 stycznia 2015
Elena Poniatowska: Ludzie, o których i dla których chcę pisać, nie umieją pisać ani czytać
Z najsłynniejszą meksykańską reporterką i polską księżniczką spotykamy się w jej domu w kolonialnej dzielnicy Chimalistac w Mexico City. Elena Poniatowska ma 82 lata i pisze bez ustanku. Zapytana, o czym warto pisać, odpowiada bez zastanowienia: - Przede wszystkim trzeba robić to dobrze.
Pracuje pani nad książką o rodzie Poniatowskich?
- Chciałam zrobić książkę tylko o Stanisławie Auguście Poniatowskim, bo wydawało mi się, że był dobrą osobą. Napisałam już kilka rozdziałów i zdałam sobie sprawę, że Katarzyna Wielka go „zjadała”. Muszę dowiedzieć się więcej o nim i o Polsce, żeby dalej pracować, ale nie jest mi łatwo, bo nie mówię po polsku i mam dostęp tylko do książek w języku francuskim, hiszpańskim i angielskim.
Urodziła się pani we Francji, mieszkała tam pani przez pierwszych dziesięć lat życia. Kiedy dowiedziała się pani, że jest spokrewniona z byłym królem Polski?
- Usłyszałam o tym od mojego dziadka Andrzeja Poniatowskiego. Razem z siostrą zamieszkałyśmy w jego domu przed wyjazdem do Meksyku, bo kiedy wybuchła wojna, moja mama zaczęła prowadzić karetkę, a tata został żołnierzem, dołączył do oddziałów generała de Gaulle'a w Afryce.
Pani rodzina miała we Francji kontakt z innymi Polakami?
- Tak, dziadek był przewodniczącym Stowarzyszenia Świętego Kazimierza, tam między innymi Paderewski grał koncerty dla Polonii. Za to moja mama przyjaźniła się z generałem Sikorskim. Miałam też kuzyna Mario Andre, bardzo przystojnego, który zginął w czasie walk w Polsce. On był jedynym Poniatowskim z mojego pokolenia, który nauczył się polskiego. Mój tata nie mówił po polsku, bo trzeba pamiętać, że Poniatowscy przenieśli się do Francji w XVIII wieku, po ucieczce Stanisława Augusta do Rosji.
Była pani z wizytą w Polsce ze swoją mamą tylko raz, w 1965 roku.
- Do Polski zaprosił nas Aleksander Becker, on był doradcą ds. kultury w Ambasadzie Polski w Meksyku. To było niedługo po wojnie, w Warszawie wciąż wiele domów odbudowywano. Odwiedziłyśmy też Gdańsk i Kraków, gdzie stoi grób Józefa Poniatowskiego. Dzięki Aleksandrowi Beckerowi przyjęli mnie ministrowie, poznałam jakichś malarzy, pisarzy i przeprowadziłam wiele wywiadów.
Kogo pani poznała?
- Pamiętam, że zrobiłam wywiad z Kazimierzem Brandysem i jednym grubym politykiem, Cyrankiewiczem. W czasie każdego wywiadu proponowano mi ciasto czekoladowe, bardzo ciężkie, i wódkę. Jeśli proponują ci wódkę o dziesiątej i jest to twój pierwszy wywiad, to o piętnastej szybujesz w przestworzach. Niestety, nie słyszałam wtedy jeszcze o poetce... Tej, co dostała Nagrodę Nobla...
O Wisławie Szymborskiej?
- Nie umiem wymówić jej imienia. Wisława? Potem zrobiłam prolog do jej tomiku wierszy w języku hiszpańskim. Szymborska nawet przetłumaczona - a tłumaczenie jest zawsze gorsze od oryginału - wydała mi się niezwykłą poetką. Często wspominam Polskę w moich książkach, nawet w książce „Wszechświat albo nic” pojawia się Polska i Polki.
Dlaczego Polki?
- Wiadomo, że Polki to piękne kobiety. Przewodniczka, która oprowadzała mnie i moją mamę po Polsce, pytała, co takiego jedzą Meksykanie, bo wszyscy, których spotykała, byli nie do zniesienia. Przytulali ją, łapali za rękę, zachowywali się jak szaleni!
W 1942 roku wyjechała pani z mamą i siostrą z Francji do Meksyku, później dołączył do was pani tata. Tutaj mieszkała Elena Iturbe de Amor, pani babcia ze strony mamy. Czy to ona pokazała wam Meksyk?
- Nie, moja babcia zachowywała się i żyła jak typowa Francuzka. Ona, moja prababcia i mama urodziły się we Francji. Rodzina mojej mamy zamieszkała w Meksyku, bo mieli tutaj hacjendy, ale stracili wszystko w czasie rewolucji w 1910 roku.
Dlaczego księżniczka chciała zostać dziennikarką?
- Chciałam coś zrobić z moim życiem, jak każdy normalny człowiek. O wszystkim zadecydował przypadek. Zaczęłam pracować w piśmie „Excelsior” z dnia na dzień, bez żadnej znajomości dziennikarstwa, a co gorsza, bez znajomości Meksyku, bo po przyjeździe zamieszkałam we francuskiej dzielnicy Mexico City, a potem rodzice wysłali mnie na cztery lata do szkoły sióstr zakonnych w Stanach Zjednoczonych. Od początku pracy w gazecie zaczęłam robić wywiady ze znanymi ludźmi, byłam reporterką, a nawet nie wiedziałam, kim jest Diego Rivera.
Zapamiętała pani któryś ze swoich pierwszych wywiadów?
- Nie myślę o przeszłości, bo mam 82 lata i straciłabym na to bardzo dużo czasu. Myślę o tym, co mam zrobić jutro.
A co ma pani zrobić jutro?
- Mam rozdać dyplomy w jednej szkole, udzielić kilku wywiadów... Rzeczy, które robię, bo mnie o to proszą, ale których nie chcę robić.
Diega Riverę, znanego meksykańskiego malarza, poznała pani w latach 50. To był jedyny wywiad, na który pojechała pani ze swoją mamą. Bała się puścić panią samą, bo Rivera raz namalował w negliżu pani ciocię, Pitę Amor. Czy mistrz panią onieśmielił?
- Absolutnie nie, Diego Rivera był bardzo sympatyczny. Bardzo lubił zainteresowanie swoją osobą, lubił, kiedy tłum dziennikarzy szedł za nim jak muchy do lepu.
Mówi się, że był kobieciarzem. Kokietował panią?
- Nie, poznałam go, gdy był już starszym człowiekiem, kilka lat przed śmiercią.
Zapytała go pani, co jest dla niego największym szczęściem, a on stwierdził: „Nie urodzić się”. Jak na to samo pytanie odpowiedziałaby Elena Poniatowska?
- Mieć o trzydzieści lat mniej i wiedzieć o życiu tyle, ile wiem teraz. Dla mnie to byłoby wielkie szczęście, ale, niestety, to się nie zdarzy. Chciałabym być bardziej inteligentna, mądra, iść na uniwersytet, bo tego nie zrobiłam, i przede wszystkim być bardziej zdyscyplinowana, więcej pracować. Jeśli chodzi o rodzinę, to chciałabym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Oczywiście nie każdego dnia, bo to by znaczyło, że są idiotami, ale żeby generalnie mieli powody do radości.
Często wracała pani w swojej twórczości do tematu Diega Rivery. Po jego śmierci napisała pani książkę „Kochany Diego, całuje cię Quiela”...
- Poproszono mnie o napisanie prologu do dwóch książek [„Wyjątkowa” i „Święto Narodowe” - przyp. autorki] Lupe Marin, drugiej żony Diega Rivery. Żeby napisać prolog, przeczytałam „Niezwykłe życie Diega Rivery” Bertrama Wolfe'a. Tam odkryłam postać Angeliny Beloff, jego pierwszej żony. To mnie zainspirowało.
Książka „Kochany Diego, całuję cię, Quiela” jest zbiorem wymyślonych listów, które równie dobrze mogłaby wysłać pierwsza żona malarza z Paryża do Meksyku... Czy wcielając się w rolę porzuconej, zapomnianej przez malarza kobiety, zmieniła pani zdanie na jego temat?
- Nie, nie jest ważne, co ja myślę i czego nie myślę. Chciałam po prostu opowiedzieć historię miłości kobiety do mężczyzny, a czytelnicy mogą wyrobić sobie zdanie na podstawie książki.
Czy temat Diega Rivery jest już zamknięty?
- Właśnie pracuję nad książką o jego drugiej żonie, bo to był fascynujący okres w historii Meksyku, kraj po okresie korupcji politycznej domagał się rozwoju.
Niektórzy twierdzą, że film dokumentalny stawia granice, w filmie fabularnym można te granice przekroczyć. Kiedy pisze pani powieść zamiast reportażu, udaje się pani wejść głębiej w bohatera?
- To są dwie prędkości. Reportaż jest szybki, kronika jest szybka, trzeba tekst oddać na czas, a następnego dnia, jak się go czyta w gazecie, to myśli się: Jaka szkoda, mogłam to zrobić lepiej. Pisząc powieść, masz więcej czasu na szczegóły, chociaż i tak często wydawca stoi nad tobą i mówi: Oddaj już, oddaj, oddaj, bo chce przedstawić książkę na targach w Guadalajarze.
Dlaczego w ogóle pani pisze?
- Teraz piszę, bo mnie o to proszą, ale tak poza tym to jest impuls, mój sposób na życie. Pisanie i uczestniczenie w życiu mojego kraju to są moje dwie niezmienne pasje. Inną moją pasją są ludzie, bo pisząc, spotykam ich i zadaję im pytania. Zadaję im pytania i wciąż nie wiem, dlaczego, na co i po co tutaj jesteśmy. Nadal szukam odpowiedzi.
Chodzi pani do kościoła?
- Zostałam wychowana na katoliczkę, ale nigdy nie chodzę do kościoła, chociaż może jak stanę nad grobem, to będę chciała rozmawiać z Bogiem, aniołami, mamą? Nie wiem.
Ale wierzy pani w Boga?
- Wierzę, że jest jakiś początek wszystkiego. Wzrusza mnie wiara ludzi.
O czym warto pisać?
- Przede wszystkim trzeba robić to dobrze, a po drugie, pisać na tematy, które ciebie interesują. Mnie zawsze interesowało to, co się dzieje w Meksyku. Gdybym urodziła się tutaj, na pewno byłoby dla mnie normalne widzieć ludzi bez butów na ulicy i głodujących, ale ponieważ przybyłam z zewnątrz, zszokowało mnie to i piszę, o czym piszę.
Jedną z pani pierwszych książek była przetłumaczona również na język polski „Do sępów pójdę” o życiu Jesusy, prostej kobiety ze stanu Oaxaca. Gdzie ją pani poznała?
- Jesusę zobaczyłam w budynku w centrum miasta, gdzie prała ubranie. Usłyszałam ją i mnie zafascynowała, dlatego postanowiłam odwiedzić ją w domu. Na początku źle mnie traktowała, powiedziała, że nie ma czasu ze mną rozmawiać, ale ja tak nalegałam, że się zgodziła.
Dlaczego panią zafascynowała?
- Była to kobieta odważna, nigdy nikogo o nic nie prosiła, umiała sama o siebie zawalczyć. Ona była też bardzo inteligentna, zgadywała intencje innych osób, nie żyła w iluzji.
Ryszard Kapuściński, najbardziej znany w świecie polski reporter, również mieszkał w Meksyku, pracował tutaj dla PAP. Mieliście okazję się spotkać?
- Poznałam go w Nowym Jorku, później widzieliśmy się tutaj, w Meksyku. Posadzili mnie na obiedzie obok niego, ale nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy.
Kapuściński napisał: Na całym tym ogromnym obszarze od południa Meksyku po krańce Ameryki Południowej nierówności mają swoje kolory: biały jest na ogół człowiekiem zamożnym czy średnio zamożnym. Bieda jest kolorowa. Czy w związku z tym, że jest pani biała, miała pani wygodne życie w Meksyku?
- Oczywiście, wciąż mam wygodne życie w Meksyku, ale nie przez to, że jestem biała, tylko dzięki koneksjom moich przodków. Chociaż gdybym była dziewczyną o ciemnej karnacji, córką jednego z polityków, to też żyłabym na wysokim poziomie, korzystając z pieniędzy, które ukradł mój tata, prawda?
Z reguły ludzie z klasy średniej w Meksyku nie chcą mieszać się z biednymi, starają się od nich odgrodzić. Tymczasem w jednym z wywiadów powiedziała pani, że chciała w swoich reportażach dać głos ludziom, którzy go nie mają.
- Wszyscy mają głos i nie muszę nikomu dawać głosu, ale myślę, że to, co jest kluczowe, to żeby być uważnym i słuchać, co mówią ludzie. W Meksyku nie wiesz, dla kogo piszesz, i nie wiesz, ilu czytelników ma gazeta, ale ogólnie niewielu, nie ma ich tylu, ilu jest we Francji czy w Polsce. Ludzie, o których i dla których chcę pisać, nie mają nawet pieniędzy, żeby kupić książkę, i co najgorsze - nie umieją pisać ani czytać. Napisałam książkę „Wszystko zaczęło się w niedzielę” o niedzielnych spacerach mieszkańców bez centa przy duszy. Do tej grupy należały również muchache(służące). Rano myły się, luzowały warkocze, zakładały różowe sweterki, niebieskie sukienki i siadały na trawie pomiędzy dwiema ulicami. To była ich rozrywka w niedzielę.
Rodzina nie bała się, że pani, dziewczyna z dobrego domu, idzie w takie miejsca?
- Moja mama tak... Ale moja rodzina przeżyła wojnę, moi bliscy nie byli tchórzami, nie pracowali dla rządu, nie zajmowali się polityką, więc nie zależało im na opinii innych.
Kapuściński też często pisał o biedzie. Co w tym temacie jest pociągającego?
- Myślę, że zainteresowałam się biednymi, bo oni żyli inaczej niż ja. Bardziej ciekawiło mnie życie praczki niż życie kobiety, która miała pieniądze, chodziła w garsonce, nosiła perły. Ja mogłam przewidzieć, co ona powie, podczas gdy w przypadku kobiety takiej jak Jesusa było to niemożliwe. Ostatecznie żadna kobieta z mojej klasy społecznej nie powiedziała mi tego, co Jesusa.
A co takiego zapadło pani w pamięć?
- Mówiła, że kobiety ponoszą winę za to, że są porzucane, bo na to pozwalają. I ona wierzyła, że te dupki, co je zostawiły, idą do piekła. O masakrze protestujących studentów na placu Tlatelolco w stolicy w 1968 roku usłyszała pani od koleżanek i już następnego dnia zaczęła pani zbierać materiał do swojej najsłynniejszej książki „Noc Tlatelolco”. Ludzie nie bali się rozmawiać? - Chcieli rozmawiać, bo byli smutni i czuli się poniżeni. Wywiady zrobiłam w ciągu sześciu miesięcy, ale książki nie opublikowałam przez cenzurę. Mogłam to zrobić dopiero w 1970 roku, kiedy wybrano Luisa Echeverria Alvareza na nowego prezydenta Meksyku.
W proteście brała też udział Oriana Fallaci, słynna włoska dziennikarka. Do niej pani też dotarła. Mocno ją poturbowano?
- Ona po tym, co się stało, pojechała do Acapulco, żeby dojść do siebie, ale nie sądzę, żeby odniosła dużo obrażeń, bo jeden student zasłonił ją swoim ciałem.
Octavio Paz, słynny poeta, dziennikarz i noblista, napisał prolog do pani książki. Prywatnie był też pani przyjacielem.
- Tak, ale nie napisał prologu dlatego, że był moim przyjacielem, tylko chciał to zrobić. Ja go poznałam, kiedy byliśmy młodzi, w 1954 lub 1955 roku. On był już rozpoznawany...
Podobała się pani jego poezja?
- Bardzo lubię jego „Kamień Słońca”, „Noc”, wszystkie mi się podobają.
Słyszałam, że pani też pisze wiersze?
- Napisałam kilka paskudnych wierszy, które ukazały się w tomiku „Rymowanki złej dziewczynki”, ale nie jestem poetką. Przede wszystkim jestem dziennikarką.
Octavio Paz czytał pani wiersze?
- Ach tak, on je poprawiał, kiedy byłam bardzo młoda. Wciąż mam u siebie wiersze odręcznie przez niego poprawione.
Jakich rad pani udzielił?
- Chciał, żebym cały czas czytała jakieś stare poetki, hrabianki z Rosji... Jemu w ogóle nie podobała się moja lewicowość, zawsze mówił, że powinnam przynależeć do mojej grupy społecznej.
Przed śmiercią poety napisała pani jego biografię.
- Napisałam książkę „Słowa drzewa”, ale on nie pozwalał na opublikowanie czegokolwiek bez jego wiedzy i w ten sposób książka straciła na świeżości, spontaniczności. Nowinki na swój temat, to, czego inni o nim nie wiedzieli, cenzurował i mówił: To tak, to nie. Według mnie książka jest nudna i ja nie zabrałabym tej książki na bezludną wyspę.
Artur Domosławski napisał biografię Ryszarda Kapuścińskiego już po jego śmierci. Powstał skandal, bo wdowa po pisarzu twierdziła, że w mówieniu o jego życiu osobistym posunął się za daleko...
- Tak, słyszałam o tym.
I co pani o tym sądzi?
- Myślę, że każdy reporter powinien robić to, co czuje, nie jest tak, że ma się albo nie ma się prawa czegoś robić. Ale żony i wdowy, które żyją z twórczości męża, są upierdliwe i zasługują na to, żeby kopnąć je w tyłek.
Octavio Paz powiedział, że jest pani ptakiem literatury meksykańskiej. Lubi pani to słyszeć?
- Oczywiście, wszyscy na świecie lubią komplementy. Jednak ja jestem masochistką i podoba mi się też krytyka.
I kto panią tak krytykuje?
- O, mnie dużo krytykują. Pisarze, politycy, dziennikarze. Przejmuję się, wiadomo, jestem z krwi i kości, ale już się przyzwyczaiłam.
Co takiego pani zarzucają?
- Niektórzy mówią, że dziennikarstwo nie ma nic wspólnego z literaturą. Takich czytelników moje książki denerwują. Ale pisanie to nie jest jedyna wartość w życiu. Pamiętam, jak jedna aktorka w filmie mówiła swojemu partnerowi: Ty piszesz, a ja żyję. Dlatego trzeba myśleć o pisaniu, ale też o życiu, o dzieciach, żeby zaprowadzić je do szkoły. Trzeba opiekować się starszymi, nakarmić psa. O, będzie padać, a mój pies jest w ogrodzie, muszę wpuścić go do środka!
Miała pani czas na to wszystko?
- Oczywiście... Mniej spałam.
Elena Poniatowska. Meksykańska dziennikarka, pisarka i polska księżniczka. Urodziła się w 1932 roku w Paryżu. Opublikowała ponad 30 książek, w tym „Noc Tlatelolco”, która opisuje masakrę studentów dokonaną na placu Trzech Kultur w Mexico City za zgodą rządu meksykańskiego w 1968 roku. Na język polski przetłumaczono jej dwie książki: „Do sępów pójdę” oraz „Kochany Diego, całuję cię, Quiela”. Poniatowska jest laureatką wielu nagród literackich i doktorem honoris causa kilku uniwersytetów meksykańskich i amerykańskich. W 2013 roku otrzymała najwyższe wyróżnienie literackie w świecie hiszpańskojęzycznym - Nagrodę Cervantesa. Jest pierwszą Meksykanką i czwartą kobietą wyróżnioną tą nagrodą. Mieszka w Mexico City, ma troje dzieci i siedmioro wnuków.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na stronie Gazeta.pl
Pracuje pani nad książką o rodzie Poniatowskich?
- Chciałam zrobić książkę tylko o Stanisławie Auguście Poniatowskim, bo wydawało mi się, że był dobrą osobą. Napisałam już kilka rozdziałów i zdałam sobie sprawę, że Katarzyna Wielka go „zjadała”. Muszę dowiedzieć się więcej o nim i o Polsce, żeby dalej pracować, ale nie jest mi łatwo, bo nie mówię po polsku i mam dostęp tylko do książek w języku francuskim, hiszpańskim i angielskim.
Urodziła się pani we Francji, mieszkała tam pani przez pierwszych dziesięć lat życia. Kiedy dowiedziała się pani, że jest spokrewniona z byłym królem Polski?
- Usłyszałam o tym od mojego dziadka Andrzeja Poniatowskiego. Razem z siostrą zamieszkałyśmy w jego domu przed wyjazdem do Meksyku, bo kiedy wybuchła wojna, moja mama zaczęła prowadzić karetkę, a tata został żołnierzem, dołączył do oddziałów generała de Gaulle'a w Afryce.
Pani rodzina miała we Francji kontakt z innymi Polakami?
- Tak, dziadek był przewodniczącym Stowarzyszenia Świętego Kazimierza, tam między innymi Paderewski grał koncerty dla Polonii. Za to moja mama przyjaźniła się z generałem Sikorskim. Miałam też kuzyna Mario Andre, bardzo przystojnego, który zginął w czasie walk w Polsce. On był jedynym Poniatowskim z mojego pokolenia, który nauczył się polskiego. Mój tata nie mówił po polsku, bo trzeba pamiętać, że Poniatowscy przenieśli się do Francji w XVIII wieku, po ucieczce Stanisława Augusta do Rosji.
Była pani z wizytą w Polsce ze swoją mamą tylko raz, w 1965 roku.
- Do Polski zaprosił nas Aleksander Becker, on był doradcą ds. kultury w Ambasadzie Polski w Meksyku. To było niedługo po wojnie, w Warszawie wciąż wiele domów odbudowywano. Odwiedziłyśmy też Gdańsk i Kraków, gdzie stoi grób Józefa Poniatowskiego. Dzięki Aleksandrowi Beckerowi przyjęli mnie ministrowie, poznałam jakichś malarzy, pisarzy i przeprowadziłam wiele wywiadów.
Kogo pani poznała?
- Pamiętam, że zrobiłam wywiad z Kazimierzem Brandysem i jednym grubym politykiem, Cyrankiewiczem. W czasie każdego wywiadu proponowano mi ciasto czekoladowe, bardzo ciężkie, i wódkę. Jeśli proponują ci wódkę o dziesiątej i jest to twój pierwszy wywiad, to o piętnastej szybujesz w przestworzach. Niestety, nie słyszałam wtedy jeszcze o poetce... Tej, co dostała Nagrodę Nobla...
O Wisławie Szymborskiej?
- Nie umiem wymówić jej imienia. Wisława? Potem zrobiłam prolog do jej tomiku wierszy w języku hiszpańskim. Szymborska nawet przetłumaczona - a tłumaczenie jest zawsze gorsze od oryginału - wydała mi się niezwykłą poetką. Często wspominam Polskę w moich książkach, nawet w książce „Wszechświat albo nic” pojawia się Polska i Polki.
Dlaczego Polki?
- Wiadomo, że Polki to piękne kobiety. Przewodniczka, która oprowadzała mnie i moją mamę po Polsce, pytała, co takiego jedzą Meksykanie, bo wszyscy, których spotykała, byli nie do zniesienia. Przytulali ją, łapali za rękę, zachowywali się jak szaleni!
W 1942 roku wyjechała pani z mamą i siostrą z Francji do Meksyku, później dołączył do was pani tata. Tutaj mieszkała Elena Iturbe de Amor, pani babcia ze strony mamy. Czy to ona pokazała wam Meksyk?
- Nie, moja babcia zachowywała się i żyła jak typowa Francuzka. Ona, moja prababcia i mama urodziły się we Francji. Rodzina mojej mamy zamieszkała w Meksyku, bo mieli tutaj hacjendy, ale stracili wszystko w czasie rewolucji w 1910 roku.
Dlaczego księżniczka chciała zostać dziennikarką?
- Chciałam coś zrobić z moim życiem, jak każdy normalny człowiek. O wszystkim zadecydował przypadek. Zaczęłam pracować w piśmie „Excelsior” z dnia na dzień, bez żadnej znajomości dziennikarstwa, a co gorsza, bez znajomości Meksyku, bo po przyjeździe zamieszkałam we francuskiej dzielnicy Mexico City, a potem rodzice wysłali mnie na cztery lata do szkoły sióstr zakonnych w Stanach Zjednoczonych. Od początku pracy w gazecie zaczęłam robić wywiady ze znanymi ludźmi, byłam reporterką, a nawet nie wiedziałam, kim jest Diego Rivera.
Zapamiętała pani któryś ze swoich pierwszych wywiadów?
- Nie myślę o przeszłości, bo mam 82 lata i straciłabym na to bardzo dużo czasu. Myślę o tym, co mam zrobić jutro.
A co ma pani zrobić jutro?
- Mam rozdać dyplomy w jednej szkole, udzielić kilku wywiadów... Rzeczy, które robię, bo mnie o to proszą, ale których nie chcę robić.
Diega Riverę, znanego meksykańskiego malarza, poznała pani w latach 50. To był jedyny wywiad, na który pojechała pani ze swoją mamą. Bała się puścić panią samą, bo Rivera raz namalował w negliżu pani ciocię, Pitę Amor. Czy mistrz panią onieśmielił?
- Absolutnie nie, Diego Rivera był bardzo sympatyczny. Bardzo lubił zainteresowanie swoją osobą, lubił, kiedy tłum dziennikarzy szedł za nim jak muchy do lepu.
Mówi się, że był kobieciarzem. Kokietował panią?
- Nie, poznałam go, gdy był już starszym człowiekiem, kilka lat przed śmiercią.
Zapytała go pani, co jest dla niego największym szczęściem, a on stwierdził: „Nie urodzić się”. Jak na to samo pytanie odpowiedziałaby Elena Poniatowska?
- Mieć o trzydzieści lat mniej i wiedzieć o życiu tyle, ile wiem teraz. Dla mnie to byłoby wielkie szczęście, ale, niestety, to się nie zdarzy. Chciałabym być bardziej inteligentna, mądra, iść na uniwersytet, bo tego nie zrobiłam, i przede wszystkim być bardziej zdyscyplinowana, więcej pracować. Jeśli chodzi o rodzinę, to chciałabym, żeby wszyscy byli szczęśliwi. Oczywiście nie każdego dnia, bo to by znaczyło, że są idiotami, ale żeby generalnie mieli powody do radości.
Często wracała pani w swojej twórczości do tematu Diega Rivery. Po jego śmierci napisała pani książkę „Kochany Diego, całuje cię Quiela”...
- Poproszono mnie o napisanie prologu do dwóch książek [„Wyjątkowa” i „Święto Narodowe” - przyp. autorki] Lupe Marin, drugiej żony Diega Rivery. Żeby napisać prolog, przeczytałam „Niezwykłe życie Diega Rivery” Bertrama Wolfe'a. Tam odkryłam postać Angeliny Beloff, jego pierwszej żony. To mnie zainspirowało.
Książka „Kochany Diego, całuję cię, Quiela” jest zbiorem wymyślonych listów, które równie dobrze mogłaby wysłać pierwsza żona malarza z Paryża do Meksyku... Czy wcielając się w rolę porzuconej, zapomnianej przez malarza kobiety, zmieniła pani zdanie na jego temat?
- Nie, nie jest ważne, co ja myślę i czego nie myślę. Chciałam po prostu opowiedzieć historię miłości kobiety do mężczyzny, a czytelnicy mogą wyrobić sobie zdanie na podstawie książki.
Czy temat Diega Rivery jest już zamknięty?
- Właśnie pracuję nad książką o jego drugiej żonie, bo to był fascynujący okres w historii Meksyku, kraj po okresie korupcji politycznej domagał się rozwoju.
Niektórzy twierdzą, że film dokumentalny stawia granice, w filmie fabularnym można te granice przekroczyć. Kiedy pisze pani powieść zamiast reportażu, udaje się pani wejść głębiej w bohatera?
- To są dwie prędkości. Reportaż jest szybki, kronika jest szybka, trzeba tekst oddać na czas, a następnego dnia, jak się go czyta w gazecie, to myśli się: Jaka szkoda, mogłam to zrobić lepiej. Pisząc powieść, masz więcej czasu na szczegóły, chociaż i tak często wydawca stoi nad tobą i mówi: Oddaj już, oddaj, oddaj, bo chce przedstawić książkę na targach w Guadalajarze.
Dlaczego w ogóle pani pisze?
- Teraz piszę, bo mnie o to proszą, ale tak poza tym to jest impuls, mój sposób na życie. Pisanie i uczestniczenie w życiu mojego kraju to są moje dwie niezmienne pasje. Inną moją pasją są ludzie, bo pisząc, spotykam ich i zadaję im pytania. Zadaję im pytania i wciąż nie wiem, dlaczego, na co i po co tutaj jesteśmy. Nadal szukam odpowiedzi.
Chodzi pani do kościoła?
- Zostałam wychowana na katoliczkę, ale nigdy nie chodzę do kościoła, chociaż może jak stanę nad grobem, to będę chciała rozmawiać z Bogiem, aniołami, mamą? Nie wiem.
Ale wierzy pani w Boga?
- Wierzę, że jest jakiś początek wszystkiego. Wzrusza mnie wiara ludzi.
O czym warto pisać?
- Przede wszystkim trzeba robić to dobrze, a po drugie, pisać na tematy, które ciebie interesują. Mnie zawsze interesowało to, co się dzieje w Meksyku. Gdybym urodziła się tutaj, na pewno byłoby dla mnie normalne widzieć ludzi bez butów na ulicy i głodujących, ale ponieważ przybyłam z zewnątrz, zszokowało mnie to i piszę, o czym piszę.
Jedną z pani pierwszych książek była przetłumaczona również na język polski „Do sępów pójdę” o życiu Jesusy, prostej kobiety ze stanu Oaxaca. Gdzie ją pani poznała?
- Jesusę zobaczyłam w budynku w centrum miasta, gdzie prała ubranie. Usłyszałam ją i mnie zafascynowała, dlatego postanowiłam odwiedzić ją w domu. Na początku źle mnie traktowała, powiedziała, że nie ma czasu ze mną rozmawiać, ale ja tak nalegałam, że się zgodziła.
Dlaczego panią zafascynowała?
- Była to kobieta odważna, nigdy nikogo o nic nie prosiła, umiała sama o siebie zawalczyć. Ona była też bardzo inteligentna, zgadywała intencje innych osób, nie żyła w iluzji.
Ryszard Kapuściński, najbardziej znany w świecie polski reporter, również mieszkał w Meksyku, pracował tutaj dla PAP. Mieliście okazję się spotkać?
- Poznałam go w Nowym Jorku, później widzieliśmy się tutaj, w Meksyku. Posadzili mnie na obiedzie obok niego, ale nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy.
Kapuściński napisał: Na całym tym ogromnym obszarze od południa Meksyku po krańce Ameryki Południowej nierówności mają swoje kolory: biały jest na ogół człowiekiem zamożnym czy średnio zamożnym. Bieda jest kolorowa. Czy w związku z tym, że jest pani biała, miała pani wygodne życie w Meksyku?
- Oczywiście, wciąż mam wygodne życie w Meksyku, ale nie przez to, że jestem biała, tylko dzięki koneksjom moich przodków. Chociaż gdybym była dziewczyną o ciemnej karnacji, córką jednego z polityków, to też żyłabym na wysokim poziomie, korzystając z pieniędzy, które ukradł mój tata, prawda?
Z reguły ludzie z klasy średniej w Meksyku nie chcą mieszać się z biednymi, starają się od nich odgrodzić. Tymczasem w jednym z wywiadów powiedziała pani, że chciała w swoich reportażach dać głos ludziom, którzy go nie mają.
- Wszyscy mają głos i nie muszę nikomu dawać głosu, ale myślę, że to, co jest kluczowe, to żeby być uważnym i słuchać, co mówią ludzie. W Meksyku nie wiesz, dla kogo piszesz, i nie wiesz, ilu czytelników ma gazeta, ale ogólnie niewielu, nie ma ich tylu, ilu jest we Francji czy w Polsce. Ludzie, o których i dla których chcę pisać, nie mają nawet pieniędzy, żeby kupić książkę, i co najgorsze - nie umieją pisać ani czytać. Napisałam książkę „Wszystko zaczęło się w niedzielę” o niedzielnych spacerach mieszkańców bez centa przy duszy. Do tej grupy należały również muchache(służące). Rano myły się, luzowały warkocze, zakładały różowe sweterki, niebieskie sukienki i siadały na trawie pomiędzy dwiema ulicami. To była ich rozrywka w niedzielę.
Rodzina nie bała się, że pani, dziewczyna z dobrego domu, idzie w takie miejsca?
- Moja mama tak... Ale moja rodzina przeżyła wojnę, moi bliscy nie byli tchórzami, nie pracowali dla rządu, nie zajmowali się polityką, więc nie zależało im na opinii innych.
Kapuściński też często pisał o biedzie. Co w tym temacie jest pociągającego?
- Myślę, że zainteresowałam się biednymi, bo oni żyli inaczej niż ja. Bardziej ciekawiło mnie życie praczki niż życie kobiety, która miała pieniądze, chodziła w garsonce, nosiła perły. Ja mogłam przewidzieć, co ona powie, podczas gdy w przypadku kobiety takiej jak Jesusa było to niemożliwe. Ostatecznie żadna kobieta z mojej klasy społecznej nie powiedziała mi tego, co Jesusa.
A co takiego zapadło pani w pamięć?
- Mówiła, że kobiety ponoszą winę za to, że są porzucane, bo na to pozwalają. I ona wierzyła, że te dupki, co je zostawiły, idą do piekła. O masakrze protestujących studentów na placu Tlatelolco w stolicy w 1968 roku usłyszała pani od koleżanek i już następnego dnia zaczęła pani zbierać materiał do swojej najsłynniejszej książki „Noc Tlatelolco”. Ludzie nie bali się rozmawiać? - Chcieli rozmawiać, bo byli smutni i czuli się poniżeni. Wywiady zrobiłam w ciągu sześciu miesięcy, ale książki nie opublikowałam przez cenzurę. Mogłam to zrobić dopiero w 1970 roku, kiedy wybrano Luisa Echeverria Alvareza na nowego prezydenta Meksyku.
W proteście brała też udział Oriana Fallaci, słynna włoska dziennikarka. Do niej pani też dotarła. Mocno ją poturbowano?
- Ona po tym, co się stało, pojechała do Acapulco, żeby dojść do siebie, ale nie sądzę, żeby odniosła dużo obrażeń, bo jeden student zasłonił ją swoim ciałem.
Octavio Paz, słynny poeta, dziennikarz i noblista, napisał prolog do pani książki. Prywatnie był też pani przyjacielem.
- Tak, ale nie napisał prologu dlatego, że był moim przyjacielem, tylko chciał to zrobić. Ja go poznałam, kiedy byliśmy młodzi, w 1954 lub 1955 roku. On był już rozpoznawany...
Podobała się pani jego poezja?
- Bardzo lubię jego „Kamień Słońca”, „Noc”, wszystkie mi się podobają.
Słyszałam, że pani też pisze wiersze?
- Napisałam kilka paskudnych wierszy, które ukazały się w tomiku „Rymowanki złej dziewczynki”, ale nie jestem poetką. Przede wszystkim jestem dziennikarką.
Octavio Paz czytał pani wiersze?
- Ach tak, on je poprawiał, kiedy byłam bardzo młoda. Wciąż mam u siebie wiersze odręcznie przez niego poprawione.
Jakich rad pani udzielił?
- Chciał, żebym cały czas czytała jakieś stare poetki, hrabianki z Rosji... Jemu w ogóle nie podobała się moja lewicowość, zawsze mówił, że powinnam przynależeć do mojej grupy społecznej.
Przed śmiercią poety napisała pani jego biografię.
- Napisałam książkę „Słowa drzewa”, ale on nie pozwalał na opublikowanie czegokolwiek bez jego wiedzy i w ten sposób książka straciła na świeżości, spontaniczności. Nowinki na swój temat, to, czego inni o nim nie wiedzieli, cenzurował i mówił: To tak, to nie. Według mnie książka jest nudna i ja nie zabrałabym tej książki na bezludną wyspę.
Artur Domosławski napisał biografię Ryszarda Kapuścińskiego już po jego śmierci. Powstał skandal, bo wdowa po pisarzu twierdziła, że w mówieniu o jego życiu osobistym posunął się za daleko...
- Tak, słyszałam o tym.
I co pani o tym sądzi?
- Myślę, że każdy reporter powinien robić to, co czuje, nie jest tak, że ma się albo nie ma się prawa czegoś robić. Ale żony i wdowy, które żyją z twórczości męża, są upierdliwe i zasługują na to, żeby kopnąć je w tyłek.
- Oczywiście, wszyscy na świecie lubią komplementy. Jednak ja jestem masochistką i podoba mi się też krytyka.
I kto panią tak krytykuje?
- O, mnie dużo krytykują. Pisarze, politycy, dziennikarze. Przejmuję się, wiadomo, jestem z krwi i kości, ale już się przyzwyczaiłam.
Co takiego pani zarzucają?
- Niektórzy mówią, że dziennikarstwo nie ma nic wspólnego z literaturą. Takich czytelników moje książki denerwują. Ale pisanie to nie jest jedyna wartość w życiu. Pamiętam, jak jedna aktorka w filmie mówiła swojemu partnerowi: Ty piszesz, a ja żyję. Dlatego trzeba myśleć o pisaniu, ale też o życiu, o dzieciach, żeby zaprowadzić je do szkoły. Trzeba opiekować się starszymi, nakarmić psa. O, będzie padać, a mój pies jest w ogrodzie, muszę wpuścić go do środka!
Miała pani czas na to wszystko?
- Oczywiście... Mniej spałam.
Elena Poniatowska. Meksykańska dziennikarka, pisarka i polska księżniczka. Urodziła się w 1932 roku w Paryżu. Opublikowała ponad 30 książek, w tym „Noc Tlatelolco”, która opisuje masakrę studentów dokonaną na placu Trzech Kultur w Mexico City za zgodą rządu meksykańskiego w 1968 roku. Na język polski przetłumaczono jej dwie książki: „Do sępów pójdę” oraz „Kochany Diego, całuję cię, Quiela”. Poniatowska jest laureatką wielu nagród literackich i doktorem honoris causa kilku uniwersytetów meksykańskich i amerykańskich. W 2013 roku otrzymała najwyższe wyróżnienie literackie w świecie hiszpańskojęzycznym - Nagrodę Cervantesa. Jest pierwszą Meksykanką i czwartą kobietą wyróżnioną tą nagrodą. Mieszka w Mexico City, ma troje dzieci i siedmioro wnuków.
Wywiad ukazał się w "Weekendzie" na stronie Gazeta.pl
Ostatni strażnicy Peyote
Do Real de Catorce, górniczego miasteczka w stanie San Luis Potosi, prowadzi jednie wyryty w górze kilkukilometrowy tunel, który jest tak wąski, że samochody przejeżdżają przez niego wahadłowo. Kiedyś mieścił się w nim szyb kopalni, a Meksykanie chcąc wydostać się z osady, obchodzili pagórek dookoła.
O tym miejscu mówi się „wymarłe miasteczko". Ponoć zapełnia się turystami tylko w okresie Wielkanocy, gdy Indianie Huicholes odbywają kilkunastodniową pieszą pielgrzymkę do świętej ziemi wirikuta, żeby prosić bogów o deszcz, jedzenie i zdrowie dla ludzi.
W podróży towarzyszy mi Ruben, mój chłopak Meksykanin. Gdy tylko wyjeżdżamy z tunelu witają nas stragany z pamiątkami i uśmiechnięte dzieci, które idą za naszym samochodem zachęcając do kupna orzeszków w polewie karmelowej. Jedziemy dalej wąską, wybitą kocimi łbami dróżką i zatrzymujemy się obok naszego hotelu w kolonialnym stylu.
Stary mężczyzna z pooraną zmarszczkami twarzą w białym kapeluszu, wnosi nasz bagaż do pomalowanego na biało pokoju z obszernym tarasem, skąd rozpościera się widok na domy z kamienia i nieduży skwer. Podchodzi do balustrady i wspomina: – Tutaj się urodziłem i całe życie pracowałem jako górnik, ale 15 lat temu zamknęli ostatnią kopalnię i ludzie zaczęli wyjeżdżać za pracą. Rząd nam nie pomógł, turyści sami nas znaleźli. Ale szkoda gadać... Sami hipisi przyjeżdżają! – pokazuje z dezaprobatą na grupę ubranych na czarno chłopaków z rzemykami na szyi i grających na bębnach. W powietrzu daje się wyczuć zapach marihuany.
Po południu zakładam bluzę z kapturem, bo rzeźki wiatr zaczyna smagać mnie po twarzy. Kupujemy capuccino na wynos w „Realbucks Coffee” i zaczynamy spacerować bez celu wąskimi uliczkami. Mijamy budynki z drewnianymi okiennicami, część z nich zniszczona i niezamieszkała, z rzeźbionymi ramami okien bez szyb przypominają filmy ze starych amerykańskich westernów.
Popielate kundle szczekają spoglądając na nas z dachów domów, gdzie mają budy. Na tych ulicach kręcono sceny do filmów „Mexican” z Bradem Pittem i Julią Roberts, oraz „Desperado”. Mieszkańcy byli zachwyceni widząc spacerujących po ulicach Antonio Banderasa i Salmę Hayek. Gdyby nie Hollywood, niewiele osób usłyszałoby o tym miejscu. - Cześć - wita nas z uśmiechem miejscowy. - Co słychać?
Przechodzimy obok konia przywiązanego do znaku „Parking” i dochodzimy do końca ulicy, gdzie za grubym murem znajduje się ponad stutelni cmentarz. Niektóre groby usypane są z ziemi i jedynie wbity drewniany krzyż (często bezimienny) informuje, że ktoś tutaj został pochowany. W Real de Catorce mało kogo stać na trumnę i nagrobek.
Z samego rana odbiera nas z hotelu czterdziestoletni Miguel Angel. Niewysoki, o śniadej cerze, z wąsem. Jest jednym z kilkudziesięciu akredytowanych przewodników turystycznych i należy do związku zawodowego, bo jak mówi wielu jego kolegów dorabia w ten sposób nielegalnie i zabierają im klientów. Razem z turystyką, ludzie zaczęli powracać do miasteczka i sprawdzają na czym mogą zarobić. Na stałe mieszka tutaj około dwóch tysięcy osób.
Mężczyzna prowadzi nas obok rozstawionych na ulicy straganów, gdzie przy stolikach przykrytych ceratą w kratkę miejscowi jedzą gotowaną tortillę i tacos, do położonej na wzgórzu stadniny koni. Siadam na osiołku, panowie na koniach i po chwili ruszamy przed siebie. Wspinamy się wybrukowanymi zaułkami na obrzeże miasteczka, mijamy ostatnie zabudowania i wchodzimy na wąską ścieżkę skąd widać wzgórza i dolinę. Wokoło, na wysuszonej ziemi, rosną kępki trawy i niewysokie kaktusy. - Z wioską związanych jest wiele historii - zaczyna opowiadać Miguel Angel. - Górnicy opowiadali przez lata, że w szybie spotykali dziwną błyszczącą postać o kształcie człowieka, która pokazywała im gdzie mają wbijać kilof, żeby znaleźć srebro. Dużo srebra.
Zatrzymujemy się na chwilę na skarpie z widokiem na miasteczko, następnie mijamy starą hacjendę, po której zostały ściany jednego domu i dojeżdżamy do ruin kopalni. Jak mówi nasz przewodnik wszystko to co widzimy należało do Hiszpanów, którzy uciekli z Meksyku w czasie rewolucji meksykańskiej.
Stajemy na moment nad zakratkowaną dziurą w ziemi. - Ten wentyl ma 300 metrów głębokości, tędy schodzili na dół kopalni górnicy - udowadnia nam wrzucając do środka duży kamień. Jego głośne dudnienie dochodzi do naszych uszu po kilkunastu sekundach. Miguel Angel do Real de Catorce przyjechał z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Jego tata był górnikiem, teraz wyjechał do pracy do oddalonego o dziewięć godzin jazdy samochodem Zacatecas. Co dwa tygodnie odwiedza dzieci i żonę, która jest sprzątaczką w jednym z hoteli. Ma siedmioro rodzeństwa. Dwóch braci studiuje w mieście, dwie siostry wyjechały do Stanów. Sam też kilka razy nielegalnie przekroczył granicę i pracował na budowie w Filadelfii. Padał śnieg, było zimno i nie miał dnia wolnego na odpoczynek. - Bardzo tęskniłem - przyznaje. - W Meksyku zostawiłem swoją kobietę, syna i córkę. Zdecydowałem więc, że czas wracać. Poza tym u nas żyje się spokojne, a w mieście wszyscy gdzieś się spieszą. Teraz jakoś wiążę koniec z końcem... Skromnie żyjemy, ale do Stanów już jechać nie chcę. No i drogo jest, kojote za przeprowadzenie przez granicę woła 30 tysięcy pesos, kiedyś płaciłem 10. Wiadomo, że z kimś obcym nie pójdę, bo niebezpiecznie.
Siadamy na zewnątrz małej kawiarni przy głównej ulicy w Real de Catorce. Otaczają nas sami turyści z Mexico City i z zagranicy. Obok nas zajęła miejsce Amerykanka z przefarbowanymi na niebiesko włosami. Przyjechała tutaj kilka miesięcy temu, żeby odzyskać wenę twórczą i znów zacząć malować. Właścicielka lokalu, blondynka w średnim wieku, w indiańskiej koszuli, stawia na stoliku jajecznicę z organiczną sałatą i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. - Skąd pochodzisz? - pytam zaciekawiona. - Jestem ze Szwajcarii, ale mieszkam w Meksyku od 20 lat, więc mówię, że jestem stąd - odpowiada po hiszpańsku.
Niespodziewanie podchodzi do nas grupka chłopaków, jak mówią są nauczycielami z Monterrey i próbują namówić nas na wycieczkę do doliny w poszukiwaniu kaktusów peyote. - Im więcej nas pojedzie, tym taniej - przekonują. Zgadzamy się. Jest nas dwanaścioro, nauczyciele siadają na dachu różowego jeepa, my tuż za kierowcą. Próbuję wymacać ręką pas bezpieczeństwa, ale go nie ma. Po kliku minutach stromą dróżką zjeżdżamy na pustynię. Staram się podziwiać widok zazielenionych gór, ale w głowie kołacze mi myśl, że zaraz spadniemy w głęboką przełęcz i się roztrzaskamy. Tymczasem nauczyciele otwierają piwo i nas częstują.
Pytają co myślę o Meksyku. - Nie ma dwóch takich krajów na świecie, prawda? – mówi Daniel, który nigdy nie był za granicą. - Ja nie opuściłbym Meksyku, mnie tutaj jest dobrze. Drugi chłopak tłumaczy, że do San Luis Potosi przyjeżdżają co roku świętować dzień nauczyciela. - Wiemy co gada się o nauczycielach, ale nie wierzcie w to co słyszycie, nie wszyscy tacy jesteśmy - zmienia temat jego kolega. - Starzy nauczyciele protestują i wychodzą na ulice, my nie mamy z tym nic wspólnego.
Wjeżdżamy na autostradę i po kilku minutach zatrzymujemy się na odludziu porosłym przez krzaki i kaktusy. - Tutaj będziemy szukać peyote - oznajmia kierowca wyciągając kluczyki ze stacyjki. Oddalamy się z Rubenem od grupy i z uwagą patrzę pod nogi szukając niedużych, kwitnących kaktusów. Peyote wykorzystywane są przez tradycyjnie żyjących Indian Huicholes w licznych rytuałach, bo ich spożycie wywołuje halucynacje. Wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami, usłyszeć ich, dowiedzieć czego oni od nich oczekują, w jaki sposób mogą osiągnąć harmonię w życiu. Pod jednym z krzaków zauważam niskiego kaktusa z długimi kolcami. - Czy to jest peyote? - pytam Rubena. - Nie wiem, rosną tutaj kaktusy, które są podobne do peyote, więc łatwo się pomylić. Robię zdjęcie i po dojściu do samochodu pokazuję je naszemu kierowcy. - To nie jest peyote - kiwa przecząco głową. Kuca przy jednym z krzaczków i pokazuje palcem na wystające z gleby trzy główki kaktusów. - Są jeszcze małe, potrzeba kilkunastu lat, żeby wyrosły.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na jednej z nielicznych w Meksyku stacji kolejowych w Estacion de Catorce, którędy co jakiś czas przejeżdża pociąg towarowy. Poza odmalowanym budynkiem stacji, nie ma tutaj nic do podziwiania, więc idziemy z Rubenem do sklepu spożywczego po wodę. Sprzedawczyni widząc nas wstaje z krzesła i ociera pot z czoła. - Przyjechaliście szukać peyote? - pyta podchodząc do lady. - Tak, ale nie zaleźliśmy. Czy może pani nam sprzedać jedną sztukę spod lady? - śmieję się. - Mnie nie wolno, to zabronione, ale wszędzie dookoła rosną, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać - mówi ściszonym głosem. -Pewnie wszyscy przyjeżdżają tutaj po peyote... - odzywa się Ruben. - Tak, wielu turystów przyjeżdża i je kradnie, inni ciężarówkami wywożą, do Europy wysyłają, więc jest ich coraz mniej... Ostatnio był tutaj wysoki blondyn z Niemiec i pytał, gdzie może znaleźć peyote, bo jego dziadek był Indianinem Huicholes. Poprosiłam, żeby pokazał, że ma legitymację Indianina, bo tylko Huicholes mają prawo zrywać kaktusy. Mogą mieć przy sobie do 50 kg peyote, w końcu to część ich tradycji. Nasz kierowca zatrzymuje samochód pod sklepem i do nas macha. - Musimy już iść, miłego dnia! - żegna się Ruben. - Przepraszam, że was zagadałam, ale ja tak bardzo lubię rozmawiać z ludźmi - tłumaczy sklepowa.
Zawracamy do miasteczka i umawiamy się z nauczycielami na wieczornego grilla. W tym samym czasie zauważam idące główną ulicą dwie Indianki w długich spódnicach i barwnych chustkach na głowie. - Ładny naszyjnik - zagaduję jedną z nich. Kobieta uśmiecha się, wokół jej oczu robią się głębokie zmarszczki. - Możesz taki kupić na naszym straganie, chodźcie z nami - mówi. Prowadzi nas na skwerek, gdzie tuż przy ogrodzeniu na białej płachcie rozłożyła kolorową biżuterię z koralików, maski bogów i wełniane torebki w różne wzory. Biorę do ręki kolczyki w kształcie orłów, przymierzam bransoletkę. - Czy te symbole są dla was ważne? - pytam widząc różne kształty. - Tak, ten zielony kaktus to peyote, a niebieski jeleń to nasz starszy brat, wcielenie boga.
Kobieta pochodzi z małej wioski w stanie Jalisco, razem z rodziną mieszkają w skromnych domach z cegieł adobe na wyjałowionej ziemi. Nigdy nie nauczyła się pisać, ani czytać. Biżuterię robi odkąd tylko pamięta.
Po chwili staje obok nas nas starszy Indianin ubrany na biało w okrągłym kapeluszu z frędzlami. Rozpoznaję go od razu. Jego okrągła twarz z małymi oczami widnieje na plakatach rozwieszonych we wszystkich witrynach sklepowych. Jest to szaman, który każdego roku organizuje pielgrzymki do znajdującej się w dolinie świętej ziemi wirikuta. Tym razem przyjechał do miasteczka z Hernanem Vilchezem, argentyńskim reżyserem, promować film dokumentalny „Huicholes - ostatni strażnicy peyote”. Dokument nie tylko opowiada o tradycjach plemienia, ale jest też protestem przeciwko wybudowaniu kopalni na ziemi, która przez wieki do nich należała i gdzie odprawiają rytuały, aby zachować równowagę we wszechświecie. Twierdzą, że przemysł górniczy zniszczy jedynie przyrodę, a ludzie którzy przeniosą się tam z rodzinami do nowo powstałego miasteczka, w pewnym momencie zostaną bez pracy i perspektyw, tak samo jak górnicy z San Real de Catorce czy Estacion de Catorce. - Jestem Juan - mówi podając wizytówkę z numerem komórkowym. - A ty skąd jesteś? - Honorata, z Polski - odpowiadam. - A znam, znam... Byłem w Warszawie i w Krakowie. Moja synowa ma na głowie chustkę, którą przywiozłem z Polski - pokazuje ręką na kobietę, z którą przed chwilą rozmawiałam. - Dużo podróżujesz - dziwi się Ruben, który uważa, że w Meksyku na zagraniczne podróże stać ludzi pracujących tak jak on w korporacjach, polityków, znanych artystów, a przede wszystkim dzieciaki z bogatych domów. Jest miło zaskoczony, że prosty Indianin też chce poznać świat. - Tak, byłem w Niemczech, we Włoszech, w Stanach, w Kanadzie... - wymienia. - Wszędzie tam, gdzie mogę uczyć innych naszych tradycji i robić rytuały oczyszczenia. - Ja też muszę tam przed śmiercią pojechać - synowa wzdycha głęboko. - Co trzeba zrobić, żeby być szamanem? - pytam. - Uczyć się, cały czas się uczyć.
Zachęcona przez Juana proszę, żeby odprawił na mnie rytuał uzdrowienia. Nie ma nic przeciwko temu, musimy się tylko dogadać co do ceny. Po krótkiej negocjacji zgadza się na trzysta pesos. Idziemy na patio domu, w którym się zatrzymał z rodziną i siadam na dużej cegle w pobliżu paleniska. Juan bierze do ręki patyk z przywiązanymi do niego piórkami i rozpoczyna ceremonię oczyszczenia mojego ciała i duszy. Mówi coś do mnie w swoim dialekcie prosząc bogów, aby zachowali mnie od złego. Dotyka czoła, pleców, mostka, głowy, co chwila wykonuje gest jakby zbierał ze mnie zewnętrzną powłokę i spluwa na bok wyrzucając całą złą energię.
Każe przytrzymać świeczkę, a na koniec łapie mocno za nadgarstki i błogosławi. - Wszystkie złe duchy wypędziłeś? - pyta półżartem Ruben, bo nie wierzy w tajemne moce Indianina. - Dajesz mi gwarancję, że Honorata nie zachoruje przez najbliższy rok? - Tak, jest już zdrowa - mówi na koniec.
O tym miejscu mówi się „wymarłe miasteczko". Ponoć zapełnia się turystami tylko w okresie Wielkanocy, gdy Indianie Huicholes odbywają kilkunastodniową pieszą pielgrzymkę do świętej ziemi wirikuta, żeby prosić bogów o deszcz, jedzenie i zdrowie dla ludzi.
W podróży towarzyszy mi Ruben, mój chłopak Meksykanin. Gdy tylko wyjeżdżamy z tunelu witają nas stragany z pamiątkami i uśmiechnięte dzieci, które idą za naszym samochodem zachęcając do kupna orzeszków w polewie karmelowej. Jedziemy dalej wąską, wybitą kocimi łbami dróżką i zatrzymujemy się obok naszego hotelu w kolonialnym stylu.
Stary mężczyzna z pooraną zmarszczkami twarzą w białym kapeluszu, wnosi nasz bagaż do pomalowanego na biało pokoju z obszernym tarasem, skąd rozpościera się widok na domy z kamienia i nieduży skwer. Podchodzi do balustrady i wspomina: – Tutaj się urodziłem i całe życie pracowałem jako górnik, ale 15 lat temu zamknęli ostatnią kopalnię i ludzie zaczęli wyjeżdżać za pracą. Rząd nam nie pomógł, turyści sami nas znaleźli. Ale szkoda gadać... Sami hipisi przyjeżdżają! – pokazuje z dezaprobatą na grupę ubranych na czarno chłopaków z rzemykami na szyi i grających na bębnach. W powietrzu daje się wyczuć zapach marihuany.
Po południu zakładam bluzę z kapturem, bo rzeźki wiatr zaczyna smagać mnie po twarzy. Kupujemy capuccino na wynos w „Realbucks Coffee” i zaczynamy spacerować bez celu wąskimi uliczkami. Mijamy budynki z drewnianymi okiennicami, część z nich zniszczona i niezamieszkała, z rzeźbionymi ramami okien bez szyb przypominają filmy ze starych amerykańskich westernów.
Popielate kundle szczekają spoglądając na nas z dachów domów, gdzie mają budy. Na tych ulicach kręcono sceny do filmów „Mexican” z Bradem Pittem i Julią Roberts, oraz „Desperado”. Mieszkańcy byli zachwyceni widząc spacerujących po ulicach Antonio Banderasa i Salmę Hayek. Gdyby nie Hollywood, niewiele osób usłyszałoby o tym miejscu. - Cześć - wita nas z uśmiechem miejscowy. - Co słychać?
Przechodzimy obok konia przywiązanego do znaku „Parking” i dochodzimy do końca ulicy, gdzie za grubym murem znajduje się ponad stutelni cmentarz. Niektóre groby usypane są z ziemi i jedynie wbity drewniany krzyż (często bezimienny) informuje, że ktoś tutaj został pochowany. W Real de Catorce mało kogo stać na trumnę i nagrobek.
Z samego rana odbiera nas z hotelu czterdziestoletni Miguel Angel. Niewysoki, o śniadej cerze, z wąsem. Jest jednym z kilkudziesięciu akredytowanych przewodników turystycznych i należy do związku zawodowego, bo jak mówi wielu jego kolegów dorabia w ten sposób nielegalnie i zabierają im klientów. Razem z turystyką, ludzie zaczęli powracać do miasteczka i sprawdzają na czym mogą zarobić. Na stałe mieszka tutaj około dwóch tysięcy osób.
Mężczyzna prowadzi nas obok rozstawionych na ulicy straganów, gdzie przy stolikach przykrytych ceratą w kratkę miejscowi jedzą gotowaną tortillę i tacos, do położonej na wzgórzu stadniny koni. Siadam na osiołku, panowie na koniach i po chwili ruszamy przed siebie. Wspinamy się wybrukowanymi zaułkami na obrzeże miasteczka, mijamy ostatnie zabudowania i wchodzimy na wąską ścieżkę skąd widać wzgórza i dolinę. Wokoło, na wysuszonej ziemi, rosną kępki trawy i niewysokie kaktusy. - Z wioską związanych jest wiele historii - zaczyna opowiadać Miguel Angel. - Górnicy opowiadali przez lata, że w szybie spotykali dziwną błyszczącą postać o kształcie człowieka, która pokazywała im gdzie mają wbijać kilof, żeby znaleźć srebro. Dużo srebra.
Zatrzymujemy się na chwilę na skarpie z widokiem na miasteczko, następnie mijamy starą hacjendę, po której zostały ściany jednego domu i dojeżdżamy do ruin kopalni. Jak mówi nasz przewodnik wszystko to co widzimy należało do Hiszpanów, którzy uciekli z Meksyku w czasie rewolucji meksykańskiej.
Stajemy na moment nad zakratkowaną dziurą w ziemi. - Ten wentyl ma 300 metrów głębokości, tędy schodzili na dół kopalni górnicy - udowadnia nam wrzucając do środka duży kamień. Jego głośne dudnienie dochodzi do naszych uszu po kilkunastu sekundach. Miguel Angel do Real de Catorce przyjechał z rodzicami, kiedy miał dwa lata. Jego tata był górnikiem, teraz wyjechał do pracy do oddalonego o dziewięć godzin jazdy samochodem Zacatecas. Co dwa tygodnie odwiedza dzieci i żonę, która jest sprzątaczką w jednym z hoteli. Ma siedmioro rodzeństwa. Dwóch braci studiuje w mieście, dwie siostry wyjechały do Stanów. Sam też kilka razy nielegalnie przekroczył granicę i pracował na budowie w Filadelfii. Padał śnieg, było zimno i nie miał dnia wolnego na odpoczynek. - Bardzo tęskniłem - przyznaje. - W Meksyku zostawiłem swoją kobietę, syna i córkę. Zdecydowałem więc, że czas wracać. Poza tym u nas żyje się spokojne, a w mieście wszyscy gdzieś się spieszą. Teraz jakoś wiążę koniec z końcem... Skromnie żyjemy, ale do Stanów już jechać nie chcę. No i drogo jest, kojote za przeprowadzenie przez granicę woła 30 tysięcy pesos, kiedyś płaciłem 10. Wiadomo, że z kimś obcym nie pójdę, bo niebezpiecznie.
Siadamy na zewnątrz małej kawiarni przy głównej ulicy w Real de Catorce. Otaczają nas sami turyści z Mexico City i z zagranicy. Obok nas zajęła miejsce Amerykanka z przefarbowanymi na niebiesko włosami. Przyjechała tutaj kilka miesięcy temu, żeby odzyskać wenę twórczą i znów zacząć malować. Właścicielka lokalu, blondynka w średnim wieku, w indiańskiej koszuli, stawia na stoliku jajecznicę z organiczną sałatą i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. - Skąd pochodzisz? - pytam zaciekawiona. - Jestem ze Szwajcarii, ale mieszkam w Meksyku od 20 lat, więc mówię, że jestem stąd - odpowiada po hiszpańsku.
Niespodziewanie podchodzi do nas grupka chłopaków, jak mówią są nauczycielami z Monterrey i próbują namówić nas na wycieczkę do doliny w poszukiwaniu kaktusów peyote. - Im więcej nas pojedzie, tym taniej - przekonują. Zgadzamy się. Jest nas dwanaścioro, nauczyciele siadają na dachu różowego jeepa, my tuż za kierowcą. Próbuję wymacać ręką pas bezpieczeństwa, ale go nie ma. Po kliku minutach stromą dróżką zjeżdżamy na pustynię. Staram się podziwiać widok zazielenionych gór, ale w głowie kołacze mi myśl, że zaraz spadniemy w głęboką przełęcz i się roztrzaskamy. Tymczasem nauczyciele otwierają piwo i nas częstują.
Pytają co myślę o Meksyku. - Nie ma dwóch takich krajów na świecie, prawda? – mówi Daniel, który nigdy nie był za granicą. - Ja nie opuściłbym Meksyku, mnie tutaj jest dobrze. Drugi chłopak tłumaczy, że do San Luis Potosi przyjeżdżają co roku świętować dzień nauczyciela. - Wiemy co gada się o nauczycielach, ale nie wierzcie w to co słyszycie, nie wszyscy tacy jesteśmy - zmienia temat jego kolega. - Starzy nauczyciele protestują i wychodzą na ulice, my nie mamy z tym nic wspólnego.
Wjeżdżamy na autostradę i po kilku minutach zatrzymujemy się na odludziu porosłym przez krzaki i kaktusy. - Tutaj będziemy szukać peyote - oznajmia kierowca wyciągając kluczyki ze stacyjki. Oddalamy się z Rubenem od grupy i z uwagą patrzę pod nogi szukając niedużych, kwitnących kaktusów. Peyote wykorzystywane są przez tradycyjnie żyjących Indian Huicholes w licznych rytuałach, bo ich spożycie wywołuje halucynacje. Wierzą, że w ten sposób mogą połączyć się z bogami, usłyszeć ich, dowiedzieć czego oni od nich oczekują, w jaki sposób mogą osiągnąć harmonię w życiu. Pod jednym z krzaków zauważam niskiego kaktusa z długimi kolcami. - Czy to jest peyote? - pytam Rubena. - Nie wiem, rosną tutaj kaktusy, które są podobne do peyote, więc łatwo się pomylić. Robię zdjęcie i po dojściu do samochodu pokazuję je naszemu kierowcy. - To nie jest peyote - kiwa przecząco głową. Kuca przy jednym z krzaczków i pokazuje palcem na wystające z gleby trzy główki kaktusów. - Są jeszcze małe, potrzeba kilkunastu lat, żeby wyrosły.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na jednej z nielicznych w Meksyku stacji kolejowych w Estacion de Catorce, którędy co jakiś czas przejeżdża pociąg towarowy. Poza odmalowanym budynkiem stacji, nie ma tutaj nic do podziwiania, więc idziemy z Rubenem do sklepu spożywczego po wodę. Sprzedawczyni widząc nas wstaje z krzesła i ociera pot z czoła. - Przyjechaliście szukać peyote? - pyta podchodząc do lady. - Tak, ale nie zaleźliśmy. Czy może pani nam sprzedać jedną sztukę spod lady? - śmieję się. - Mnie nie wolno, to zabronione, ale wszędzie dookoła rosną, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać - mówi ściszonym głosem. -Pewnie wszyscy przyjeżdżają tutaj po peyote... - odzywa się Ruben. - Tak, wielu turystów przyjeżdża i je kradnie, inni ciężarówkami wywożą, do Europy wysyłają, więc jest ich coraz mniej... Ostatnio był tutaj wysoki blondyn z Niemiec i pytał, gdzie może znaleźć peyote, bo jego dziadek był Indianinem Huicholes. Poprosiłam, żeby pokazał, że ma legitymację Indianina, bo tylko Huicholes mają prawo zrywać kaktusy. Mogą mieć przy sobie do 50 kg peyote, w końcu to część ich tradycji. Nasz kierowca zatrzymuje samochód pod sklepem i do nas macha. - Musimy już iść, miłego dnia! - żegna się Ruben. - Przepraszam, że was zagadałam, ale ja tak bardzo lubię rozmawiać z ludźmi - tłumaczy sklepowa.
Zawracamy do miasteczka i umawiamy się z nauczycielami na wieczornego grilla. W tym samym czasie zauważam idące główną ulicą dwie Indianki w długich spódnicach i barwnych chustkach na głowie. - Ładny naszyjnik - zagaduję jedną z nich. Kobieta uśmiecha się, wokół jej oczu robią się głębokie zmarszczki. - Możesz taki kupić na naszym straganie, chodźcie z nami - mówi. Prowadzi nas na skwerek, gdzie tuż przy ogrodzeniu na białej płachcie rozłożyła kolorową biżuterię z koralików, maski bogów i wełniane torebki w różne wzory. Biorę do ręki kolczyki w kształcie orłów, przymierzam bransoletkę. - Czy te symbole są dla was ważne? - pytam widząc różne kształty. - Tak, ten zielony kaktus to peyote, a niebieski jeleń to nasz starszy brat, wcielenie boga.
Kobieta pochodzi z małej wioski w stanie Jalisco, razem z rodziną mieszkają w skromnych domach z cegieł adobe na wyjałowionej ziemi. Nigdy nie nauczyła się pisać, ani czytać. Biżuterię robi odkąd tylko pamięta.
Po chwili staje obok nas nas starszy Indianin ubrany na biało w okrągłym kapeluszu z frędzlami. Rozpoznaję go od razu. Jego okrągła twarz z małymi oczami widnieje na plakatach rozwieszonych we wszystkich witrynach sklepowych. Jest to szaman, który każdego roku organizuje pielgrzymki do znajdującej się w dolinie świętej ziemi wirikuta. Tym razem przyjechał do miasteczka z Hernanem Vilchezem, argentyńskim reżyserem, promować film dokumentalny „Huicholes - ostatni strażnicy peyote”. Dokument nie tylko opowiada o tradycjach plemienia, ale jest też protestem przeciwko wybudowaniu kopalni na ziemi, która przez wieki do nich należała i gdzie odprawiają rytuały, aby zachować równowagę we wszechświecie. Twierdzą, że przemysł górniczy zniszczy jedynie przyrodę, a ludzie którzy przeniosą się tam z rodzinami do nowo powstałego miasteczka, w pewnym momencie zostaną bez pracy i perspektyw, tak samo jak górnicy z San Real de Catorce czy Estacion de Catorce. - Jestem Juan - mówi podając wizytówkę z numerem komórkowym. - A ty skąd jesteś? - Honorata, z Polski - odpowiadam. - A znam, znam... Byłem w Warszawie i w Krakowie. Moja synowa ma na głowie chustkę, którą przywiozłem z Polski - pokazuje ręką na kobietę, z którą przed chwilą rozmawiałam. - Dużo podróżujesz - dziwi się Ruben, który uważa, że w Meksyku na zagraniczne podróże stać ludzi pracujących tak jak on w korporacjach, polityków, znanych artystów, a przede wszystkim dzieciaki z bogatych domów. Jest miło zaskoczony, że prosty Indianin też chce poznać świat. - Tak, byłem w Niemczech, we Włoszech, w Stanach, w Kanadzie... - wymienia. - Wszędzie tam, gdzie mogę uczyć innych naszych tradycji i robić rytuały oczyszczenia. - Ja też muszę tam przed śmiercią pojechać - synowa wzdycha głęboko. - Co trzeba zrobić, żeby być szamanem? - pytam. - Uczyć się, cały czas się uczyć.
Zachęcona przez Juana proszę, żeby odprawił na mnie rytuał uzdrowienia. Nie ma nic przeciwko temu, musimy się tylko dogadać co do ceny. Po krótkiej negocjacji zgadza się na trzysta pesos. Idziemy na patio domu, w którym się zatrzymał z rodziną i siadam na dużej cegle w pobliżu paleniska. Juan bierze do ręki patyk z przywiązanymi do niego piórkami i rozpoczyna ceremonię oczyszczenia mojego ciała i duszy. Mówi coś do mnie w swoim dialekcie prosząc bogów, aby zachowali mnie od złego. Dotyka czoła, pleców, mostka, głowy, co chwila wykonuje gest jakby zbierał ze mnie zewnętrzną powłokę i spluwa na bok wyrzucając całą złą energię.
Każe przytrzymać świeczkę, a na koniec łapie mocno za nadgarstki i błogosławi. - Wszystkie złe duchy wypędziłeś? - pyta półżartem Ruben, bo nie wierzy w tajemne moce Indianina. - Dajesz mi gwarancję, że Honorata nie zachoruje przez najbliższy rok? - Tak, jest już zdrowa - mówi na koniec.
Subskrybuj:
Posty (Atom)